Drukuj
Grubo ponad 1,5 tys. legniczan miało okazję obejrzeć wczoraj najnowszy film Waldemara Krzystka. Główna uroczystość prapremierowa odbyła się w kinie „Ognisko”, ale projekcje zorganizowano także w „Piaście” i na dziedzińcu Akademii Rycerskiej. Były łzy, które ronili także mężczyźni, owacja na stojąco i atmosfera wielkiego święta. Na uroczystość przybyli twórcy obrazu i odtwórcy głównych ról w filmie.

Z okazji prapremiery „Małej Moskwy” nie do poznania zmieniło się legnickie „Ognisko”. Był nie tylko czerwony dywan. Także fronton budynku tonął w czerwieniach z dominującym ogromnym napisem MAŁA MOSKWA, a zaproszonych na uroczystą projekcję witał… zdecydowany w działaniu uzbrojony radziecki patrol wojskowy żądający „specpropuskow”. Przebierańcy z oprawy uroczystości wyraźnie polowali na lokalnych VIP-ów i nie odpuszczali, czego doświadczył m.in. legnicki ordynariusz bp Stefan Cichy (witany jako „towariszcz pop”).

Głównymi bohaterami uroczystości byli jednak twórcy filmu z jego autorem i reżyserem Waldemarem Krzystkiem, scenografem Tadeuszem Kosarewiczem, montażystą Markiem „Mulnym” Mulicą oraz aktorzy: Swietłana Hodczenkowa (Wiera), Lesław Żurek (Michał), Dymitrij Uljanow (Jura), Elena Leszczyńska (Nona).

Najbardziej legnicki film w historii polskiego kina  to klasyczny wyciskacz łez. To historia nieszczęsnego miłosnego trójkąta, miłości grzesznej i zakazanej z woli radzieckiego imperium, dla którego jednostka była pozbawionym indywidualnych praw i nic nie znaczącym trybem w machinie. Obraz odtwarza także klimat lat, w których niemal połowę mieszkańców Legnicy (tytułowej Małej Moskwy) stanowili żołnierze i rodziny radzieckich wojskowych. W tle rozgrywają się dramatyczne wydarzenia lata 1968 roku związane z wojskowym najazdem interwencyjnym wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację.

To film niezwykły. Oto bowiem polski reżyser polskiego filmu nakręcił obraz, w którym większość dialogów toczy się w języku rosyjskim (z polskimi napisami)! Jak przyjmie to krajowa widownia, zwłaszcza młodsza, dla której język rosyjski jest niemal równie egzotyczny jak arabski? Film zyskał w ten sposób na autentyzmie, ale czy zyska życzliwość i zrozumienie poza Legnicą, w której wspomnienie o kilkudziesięcioletnim pobycie żołnierzy z czerwonymi gwiazdami jest wciąż żywe i bogatsze w odcieniach, niż jednoznaczny stereotyp radzieckiego okupanta?

Jedno jest pewne. Rosyjscy aktorzy pokazali klasę, której można im tylko pozazdrościć. Nie jest przypadkiem, że największe popremierowe brawa były właśnie dla nich. A przecież oprócz obecnych w Legnicy pięknej i kruchej długowłosej blondynki Swietłany Hodczenkowej oraz zabójczo przystojnego (zgodna opinia kobiet) Dymitrija Uljanowa kapitalne role szwarccharakterów i sprawców tragicznego finału odegrali w filmie Jurij Ickow i Aleksiej Gorbunow, bezwzględni oficerowie KGB niszczący rodzącą się miłość.

Ten medal ma jednak drugą stronę. Grający polskiego oficera Lesław Żurek, dla którego filmowa Wiera traci głowę (w przenośni i dosłownie), wygląda na tym tle wręcz bezbarwnie. Charakterystyczne w tej mierze były absolutnie jednoznaczne i zgodne (co do jednej!) opinie kobiet oglądających film. – Ona chyba zgłupiała! Przecież jej mąż to stuprocentowy facet, super przystojny, a ona poleciała na takie mięczakowate ni to, ni owo?! To absolutnie niewiarygodne – mówiły i te młodsze, i starsze. Błąd w obsadzie? Najwyraźniej…

Nie było jednak najmniejszego błędu w obsadzie podwójnej roli Wiery (matki i córki). Wybrana na moskiewskim castingu, była modelka i bizneswoman, 25. letnia Swietłana Hodczenkowa swój nieprzeciętny talent i umiejętności wsparte urodą najlepiej udowodniła w scenie konkursu piosenkarskiego, gdy sama (bez zwyczajowego podkładu) wykonała piekielnie trudny „Grand Valce Brillante” Ewy Demarczyk. Do tego równocześnie po rosyjsku i polsku!

– Nie mam żadnego doświadczenia piosenkarskiego. Mimo to uparłam się, że sama zaśpiewam tę piosenkę. Przyznam, że gdy pierwszy raz ją usłyszałam, to zrzedła mi mina. To były wyjątkowo strome schody. Ale reżyser zaakceptował pomysł, a ja nie rozstawałam się z walkmanem, na którym ciągle odsłuchiwałam przepiękną i dramatyczną interpretację Ewy Demarczyk.

Niezwykłe jest zakończenie filmu. Widz nie dostanie jednoznacznej odpowiedzi czy śmierć zakochanej Wiery, która urodziła dziecko polskiego oficera, była samobójstwem zrozpaczonej kobiety, której imperium odmówiło prawa do wyboru i szczęścia, czy też bohaterka zginęła z rąk oprawców z KGB, by nie szerzyć zakazanych i zaraźliwych aspiracji do indywidualnej wolności.

- Jednoznaczną odpowiedź przyniesie telewizyjny serial, który powstanie z nakręconego materiału. W nim zakończenie „Małej Moskwy” będzie radykalnie inne – ujawnił reżyser na konferencji prasowej. Cztery 45. minutowe odcinki powstaną dla TVP, która jest jednym z producentów filmu. Zobaczymy je jednak nie wcześniej niż za dwa lata.

Czy film ma szansę na rozpowszechnianie w Rosji? – To dziwna sprawa. Bardzo chciałem, by film był koprodukcją polsko-rosyjską, ale kilka lat prób zakończyło się fiaskiem. Chłodem powiało od momentu, gdy ówczesny prezydent Władimir Putin określił upadek ZSRR jako największe nieszczęście, jakie przytrafiło się Rosji. Tymczasem w tej chwili mamy już trzy poważne oferty tamtejszych dystrybutorów i to największych. Nie wiem jednak, co będzie dalej. Czy stanowisko Polski wobec konfliktu rosyjsko-gruzińskiego ponownie nie wpłynie na ich decyzje?– spekulował Waldemar Krzystek.

„Mała Moskwa” długich pięć lat czekała na możliwość realizacji. Ciągle brakowało pieniędzy na ten film. Pociągnęło to za sobą dodatkowe kłopoty. – Parokrotnie dokumentowaliśmy plenery potrzebne do realizacji tej fabuły. Po czym okazało się, że wybrane miejsca tak się zmieniały, że nie nadawały się do zdjęć. Tak było np. z poradziecką bocznicą na legnickim dworcu. Wiosną 2007 roku okazało się, że tory zostały zdemontowane i nie da się nakręcić w tym miejscu sceny przyjazdu Wiery i jej męża do Legnicy. Miejsce, które odgrywa w filmie radzieckie koszary, z charakterystycznymi bramami z czerwonymi gwiazdami, także znaleźliśmy dopiero we Wrocławiu – opowiadał scenograf Tadeusz Kosarewicz.

Tak czy inaczej, w filmie nadal widać szczupłość budżetu. Nie zobaczymy jeżdżących czołgów, latających samolotów i śmigłowców, zastąpić je musiały efekty dźwiękowe i… wyobraźnia widza. Nie ma też szerokich plenerów, jak było to chociażby w kręconej także w Legnicy niemieckiej, ale wysokobudżetowej, „Anonimie”. W tym sensie „Mała Moskwa” jest filmem kameralnym, bliższym współczesnym widowiskom teatru telewizji. Język obrazu z konieczności zastępują w nim dialogi bohaterów.

Legniccy widzowie mieli jednak dodatkowe powody do satysfakcji. Nie dość, że film jest autorskim dziełem byłego legniczanina, absolwenta I Liceum Ogólnokształcącego manifestującego wręcz przywiązanie i sentyment do miasta swojej młodości, to mieli jeszcze okazję obejrzeć na ekranie epizody z udziałem znanych sobie, legnickich aktorów: Przemysława Bluszcza (handlarz na targowisku), Janusza Chabiora (porucznik żandarmerii), Anity Poddębniak (sprzątaczka) oraz Pawła Palcata (milicjant). Teatr Modrzejewskiej był bowiem jedną z wielu instytucji, które wsparły produkcję filmu.

Dziś (18 września) „Mała Moskwa” będzie miała swoją konkursową prezentację na 33 Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Obraz Krzystka nie jest jednak wymieniany w gronie faworytów do nagród. – Ale to jest tylko festiwal! Wszystko może się zdarzyć – zauważa reżyser. Ma o tyle rację, że żaden z krytyków i recenzentów nie widział jeszcze filmu, tymczasem wielu konkurentów ma już za sobą nawet pokazy festiwalowe, nie licząc licznych recenzji i omówień. Co w niczym nie usprawiedliwia niechlujstwa i lekceważącej ignorancji autora notatki w dzisiejszym wydaniu – było, nie było – poważnej gazety jaką jest Dziennik. Według niego „Mała Moskwa” to film zrealizowany … „za rosyjskie pieniądze”. Ręce opadają.

Na koniec kuluarowa ciekawostka. Legniccy widzowie w „Ognisku” i w „Piaście” oglądali… różne wersje „Małej Moskwy”! Ci drudzy mieli projekcję o 5 minut dłuższą, o tyle bowiem – w ostatniej chwili – skrócił ostateczną wersję filmu jego reżyser. – Producent Paweł Rakowski rwał sobie włosy z głowy i chciał mnie zamordować, gdy nagle, tuż przed festiwalem w Gdyni, postanowiłem skracać gotowy i zgrany film – przyznaje Waldemar Krzystek. – Ale wierzę, że miałem rację – dodaje.

Grzegorz Żurawiński