17 środę września w legnickim kinie „Ognisko” odbędzie się uroczysty, przedpremierowy pokaz najnowszego filmu Waldemara Krzystka. Ze scenarzystą i reżyserem „Małej Moskwy”, o codziennym życiu Polaków i Rosjan w PRL-owskiej Legnicy rozmawia Małgorzata Matuszewska.



Scenariusz „Małej Moskwy” o miłości zamężnej Rosjanki i oficera Ludowego Wojska Polskiego oparł Pan na prawdziwej historii. Na legnickim cmentarzu jest grób młodej Rosjanki. W Legnicy opowiadano jej dzieje?

Na cmentarzu, idąc od grobu mojego dziadka do miejsca pochówku mojej siostry, mijało się sektor cywilnych grobów rodzin radzieckich wojskowych. Mama powiedziałami, że tam leży Rosjanka, która zabiła się z miłości do Polaka. Taką oficjalną wersję zdarzeń znano w Legnicy. W krążącej wśród legniczan opowieści niezwykłe było już samo to, że Rosjanka odważyła się zakochać w Polaku.

Dlaczego? Przecież w jednym mieście Polacy i Rosjanie musieli się widywać i spotykać.

Przyjaźń między narodami była oficjalnie zadeklarowana. Mieliśmy ten samustrój, RWPG, Układ Warszawski. Ale prywatne kontakty były tępione. Legnickie osiedle, w którym mieszkali przedstawiciele zaprzyjaźnionego narodu radzieckiego, było przecież otoczone murem, zaopatrzone w drut kolczasty i wartownię. Żeby tam wejść, trzeba było mieć przepustkę. W szkole uczono nas, że ZSRR to nasi najwięksi przyjaciele i obrońcy. Ale nie mogłem spotykać się z rówieśnikami.

I nie spotykał się Pan?
Zakazy były notorycznie łamane. Chodziliśmy przez płoty na ich poligon, lotnisko. Starsi handlowali między sobą, bo szybko okazało się, że ideologia jest ideologią, a życie życiem.

Podobno handlowano nawet podstawowymi artykułami...
Właśnie. Z jednej strony był Gagarin, Tierieszkowa, z drugiej Rosjanie prosili, żeby im kupić kaszę czymąkę. I to wsio w Sojuz szło. To było moje wielkie odkrywanie rzeczywistości.

W folderze o filmie przeczytałam, że po wyjściu z kina widz będzie miał wątpliwości, że grób na legnickim cmentarzu jest grobem samobójczyni. Scenariusz jest dokumentalną wersją tamtych zdarzeń?
Napisałem swoją wersję. Ale głównym bohaterom kinowej wersji nie pozwalam poznać ostatecznej.

Nakręcił Pan dwa filmy?
Przy okazji kręcenia filmu zrobiliśmy serial, inną wersję tej opowieści.

Kiedy go zobaczymy?
Dwa lata po wejściu filmu do kin.W serialu, będącym pełną wersją opowieści, bohaterowie po trzydziestu latach dowiadują się, co się stało. Do Legnicy przyjeżdżają:mąż Wiery, głównej bohaterki, i jej córka, która nie jest jego dzieckiem. Koniec serialu jest zupełnie inny niż kinowego filmu.

Wiera, Rosjanka zakochana w Polaku, wygląda jakby przyjechała z Paryża, nie z Moskwy. Dlaczego założył Pan aktorce perły na szyję i ubrał jak modelkę?

Svetlana Hodchenkova jest Rosjanką. A lata 60., w których toczy się akcja filmu, były pełne pięknych fryzur, makijażu, strojów.Wybierając makijaże i kostiumy, oglądaliśmy kroniki i fotografie z tamtych lat.

Skąd pochodziły zdjęcia?
Z prywatnych archiwówmojej mamy, teściowej. Nie paryżanek, ale przeciętnych kobiet borykających się z finansowymi kłopotami, które miały jednak drobiazgi podkreślające kobiecość. NaszaWiera nosi perły.

Taki sobie drobiazg...
Pierwsze projekcje „Małej Moskwy” w dużej Moskwie oglądali byli mieszkańcy Legnicy, oficerowie Armii Radzieckiej. Mówili: „O, służbowe perły!”.W tamtych czasach żony oficerów radzieckich dostawały przydział na zakup pereł. Miały świadczyć, że mężowie dobrze zarabiają, a im się świetnie żyje.

Szkoda, że to pozory. Niewiele było im wolno. Nie mogli chrzcić dzieci.W filmie jest potajemna scena chrztu. Wzięta z wyobraźni?

Nie. Moja mama zorganizowała taki chrzest. Na początku lat 70. byłem już na pierwszym roku studiów. Oni mieli poluzowane rygory, mogli swobodnie wychodzić poza swoje osiedle. Przy kiosku spotkałem piękną kobietę, jak się potemokazało, Ormiankę. Chciała kupić 500 polskich gum do żucia, a kioskarka nie chciała jej sprzedać.Wziąłem od kobiety pieniądze i kupiłem te gumy. Powiedziałem jej, żeby się nie dziwiła, bo w Legnicy są postrzegani jako armia okupacyjna. Po dwóch tygodniach naszej znajomości zapytała mnie, czy pomogę im ochrzcić dziecko.

Nie bali się?

To było dla nich straszliwe ryzyko. Koniec wszystkiego, gdyby ktoś się dowiedział. Moja mama wszystko zorganizowała: umówiła z księdzem ze Świętej Trójcy, był niby spacer, przejęcie dziecka, czekała umówiona taksówka. Na przyjęciu płakali, bo nie mogli być w kościele. Ale byli szczęśliwi, bo mąż obiecał ojcu, że ochrzci dziecko w chrześcijańskim kraju.

Co groziło Pana rodzinie?

Nam mniej niż im. Czasy były gierkowskie. Pewnie mogli nas wrobić za „kontakty”, nie wiem, co by wymyślili. Ale matka mniej bała się o siebie. Robiła wszystko, żeby nie padł cień podejrzenia na tomałżeństwo. Wyjechali i nigdy później ich nie zobaczyliśmy.

Aktorka grająca Wierę powiedziała, że wcześniej nie wiedziała, że jest takie miasto, jak Legnica i że radzieckie wojska tam stacjonowały. „Mała Moskwa” to film edukacyjny?
Po powstaniu „Ballady o Zakaczawiu” spotkałem się z licealistami. Młody, inteligentny chłopak wstał i powiedział, że najbardziej podobał mu się surrealistyczny pomysł pojawienia się ruskiego żołnierza, pomieszanie kultur, postmodernizm.Wyjaśniłem mu, że to nie jest postmodernizm, że żołnierz ruski był w Legnicy naprawdę, bo żołnierze Armii Czerwonej zostali w Polsce po wojnie. Wszkołach nie mówiono, na czym praktycznie polegał UkładWarszawski. I dlatego młodzież nie wie, że tu stacjonowały wielkie ilości wojska wraz z rodzinami. Że mieli własne szkoły, szpitale, piekarnie. To wina szkoły, że inteligentny, młody człowiek posądził mnie o surrealistyczny pomysł zjawienia się ruskiego żołnierza na legnickim Zakaczawiu.

Opowiada Pan piękną i smutną historię. A mam wrażenie, że wciąż Polacy nie lubią Rosjan i wzajemnie.

Kogo nie lubimy? Pewnie chłodnych oczu Putina, nadętych politruków. Za to lubimy Okudżawę. Czytamy ich literaturę, również współczesną. Oglądamy rosyjskie filmy, np. „Powrót” Andrieja Zwiagincewa, nagrodzony w Wenecji. Nie lubimy pewnej kategorii Rosjan: buńczucznych, zadufanych w sobie w poczuciu mocarstwowości. Nasze kultury splotły się ze sobą tak mocno, że nawet niektóre piosenki są wspólne. Rosjanki dziwiły się, kiedy powiedziałem im, że „Ta ostatnia niedziela”, śpiewana u nich z innymi słowami, to polska piosenka. Ale oczywiście są także współczesne stereotypy: Rosjanin to członek mafii, a Rosjanka prostytutka albo sprzątaczka. Mój film pokazuje, że to nie są ani bandyci, ani panienki lekkich obyczajów. Ci ludzie przeżywają wielkie dramaty, wielkie uczucia.

Nie idealizuje Pan ich przesadnie?
Nie. Pokażę też tych, którzy wymierzają straszliwe kary, bo w „Małej Moskwie” są Rosjanie, których powinniśmy lubić i aparatczycy rozprawiający się z nimi w imię najwyższych interesów państwa. Jurij Ickov, grający Politruka, zapytał mnie: „Waldek, byłem wystarczającą kurwą? Nigdy nie dostanę wizy do Polski po tym filmie?”. Powiedziałem mu, że nie dostanie, bo po premierze go znienawidzą. Oni sami chcieli pokazać, co system z nimi zrobił.

Film jest polski. Nie chciał Pan, żeby był polskorosyjską koprodukcją?

Od początku chciałem, żeby produkcja była wspólna. Szukałem koproducentów świeżo po oświadczeniu ówczesnego prezydenta Putina, że rozpad Związku Radzieckiego był największą tragedią geopolityczną XX wieku. Należało więc rozumieć, że Związek Radziecki był czymś bardzo pozytywnym. W filmie pokazujemy, że ZSRR to nic dobrego, a państwo niszczyło jednostkę. Nie znaleźliśmy ani jednego chętnego do współfinansowania filmu, choć rozmowy trwały dwa lata, więc mam czyste sumienie, że próbowałem.

Będzie wyświetlany w Rosji?

Dwa miesiące temu okazało się, że trzy bardzo ważne firmy w Rosji konkurują do pozyskania „Małej Moskwy” do dystrybucji.

(Małgorzata Matuszewska, „Zakazana miłość pod czerwoną gwiazdą”, Polska Gazeta Wrocławska, 12.09.2008)