Mamy wreszcie w legnickim teatrze sztukę, o którą toczą się gorące spory. Może jeszcze nie w medialnych recenzenckich polemikach, ale w prywatnych rozmowach tych, co widzieli. Jedno nie jest dotychczas podważane – spektakl Lecha Raczaka jest niezwykle efektowny, bardzo teatralny, momentami hipnotyzujący i ponad wszelką wątpliwość warty obejrzenia.

Jednak czy oglądamy dokładnie to, czego oczekujemy wybierając się do legnickiego teatru? I właściwie czego, i z jakiego powodu, spodziewamy się po przedstawieniu w reżyserii Lecha Raczaka? To ważne pytania, jak się wydaje decydujące o indywidualnym odbiorze i ocenie przedstawienia, co już wyraźnie daje się wyczytać w pierwszych recenzjach.

„Czy chęć powiedzenia nam dziś, niemal w 20 lat po przewrocie ustrojowym roku 1989, że wszelkie przewroty, nawet te bezkrwawe, kończą się ustanowieniem nowych dyktatur, a rewolucja pożera w pierwszej kolejności własne dzieci, jest dostatecznym powodem podjęcia artystycznego ryzyka?” – pytałem w felietonie „Przedpremierowy ból głowy” (@KT,  9 maja br.) napisanym na dzień przed premierą.

Żadne z opisanych w tym tekście wątpliwości (było ich o wiele więcej, niż ta cytowana powyżej) nie rozwiały się po premierze. Oprócz jednej, dla mnie kluczowej, że oglądałem hipnotyczne, atrakcyjne i wciągające jak narkotyk przedstawienie teatralne. Z głębokim przekonaniem kończyłem jednak swoją recenzję zdaniem: „Przedstawienie, będzie miało tyle interpretacji, ilu widzów. Być może nawet rzęsiste oklaski po jego zakończeniu każdy bił z innego powodu”.

Nic zatem dziwnego, że spory o spektakl są bardzo emocjonalne. Nawet o tak, wydawać by się mogło oczywistą rzecz, jak to… o czym opowiada dramat wystawiony w legnickim teatrze.

Pierwszą pułapką dla widza i recenzenta jest sam tytuł przedstawienia, zwykle czytany w skróconej wersji jako „Marat-Sade” (długi podtytuł „Męczeństwo i śmierć Jeana Paula Marata przedstawione przez zespół aktorski przytułku w Charenton pod kierunkiem pana de Sade”, choć wyjaśniający sytuację, którą oglądamy, jakoś umyka uwadze…). Sugeruje on, że na scenie będziemy świadkami wielkiego, zasadniczego sporu dwóch wielkich osobowości – „przyjaciela ludu” i zwolennika rewolucyjnego terroru Marata i libertyna, pesymisty i indywidualisty, „boskiego markiza” de Sade. Tym – moim zdaniem całkowicie błędnym tropem – podąża większość widzów, a - co dziwniejsze - także dotychczasowych recenzentów sztuki. Pozwala im to na zasadną w tej sytuacji ocenę, że „spektakl Lecha Raczaka jest efektowny, lecz pusty jak materia opinająca kadłub manekina”, bowiem „nasz świat zmienił się na dobre. Marat, de Sade to manekiny z muzeum figur woskowych” (Leszek Pułka).

Pułapkę drugą zastawili wspólnie reżyser i odtwórca roli Marata (ale w przedstawieniu de Sade’a, a nie Raczaka! – to ważne, bo pamiętajmy, że przez większość przedstawienia oglądamy teatr w teatrze) Rafał Cieluch. Ten ostatni chyba się nieco pogubił i zamiast wariata z przytułku udającego jedynie Marata, gra tak, jakby… był Maratem! To albo reżyserski brak zdecydowania, albo błąd o kluczowym znaczeniu dla odbioru przedstawienia. Błąd, który zaciemnia o wiele ważniejsze przesłanie sztuki jakim jest perwersyjna rozgrywka piekielnie inteligentnego i przebiegłego markiza (Paweł Wolak) z dyrektorem przytułku-więzienia Coulmierem (Bogdan Grzeszczak), w której cała reszta to tylko statyści. Zwróćmy uwagę, że tylko oni występują na scenie we własnych rolach, reszta to pomyleńcy użyci do tego „spektaklu w spektaklu”.

Takie spojrzenie na dramat całkowicie zmienia optykę i jego oceny. Przenosi go w inny rejon, niż podpowiada tytuł „Marat-Sade”. Wkraczamy w spór nigdy i nigdzie nie rozstrzygnięty, między postulatem niczym nie ograniczonego (nawet kratami wariatkowa) prawa do wolności (politycznej, społecznej, obyczajowej), ze strażnikami społecznego - lub jak kto woli, reżimowego - porządku i przypisanych mu norm poprawności (politycznej i obyczajowej).

Nie jest przypadkiem, że spektakl w reżyserii de Sada odgrywany jest w zamkniętej sali hydroterapii. To maksymalne ustępstwo funkcjonariusza reżimu wobec osadzonych (sztukę mają prawo wystawić "dla celów terapeutycznych"), które przebiegle wykorzystuje de Sade prowokując swoich aktorów do wychodzenia z roli. Na krótko. Każda myśl niepoprawna, groźna dla systemu, każde zachowanie noszące cechy buntu, zostaną zduszone w zarodku. Czasami wystarczy wkroczenie do akcji dyrektora-cenzora, czasami potrzebny będzie przymus pilnujących porządku służb specjalnych (tu pielęgniarze). Zimny prysznic jest tu jak najbardziej na miejscu.

Po której stronie jesteśmy jednak my, widzowie tego „teatru w teatrze”? Siedzimy przecież na widowni, tak jak dyrektor przytułku, jego żona i córka… Wystarczy zatem zadać dobre pytanie, a poszukiwanie odpowiedzi nie będzie już sporem o „przebrzmiałe idee”. Tak, jak było swego czasu z „Lotem nad kukułczym gniazdem” Kena Keseya i Milo¹a  Formana, tak jest i dziś w spektaklu Petera Weissa i Lecha Raczaka.

W finałowym fragmencie przedstawienia na scenę wkracza Widmo Wolności (nawiązanie do obrazu Delacroix’a, ale tam była to Wolność, personifikacja rewolucyjnego zrywu), które kosi wszystkich niczym Anioł Zagłady. Pojawia się zatem pytanie o granice i zagrożenia związane z wolnością, która może rodzić anarchię. Także o to, kto jest bardziej wolny – zamknięty w przytułku de Sade (i inni pensjonariusze, którym „żółte papiery” gwarantują prawo do nieskrępowanego wyrażania marzeń i chuci), czy pilnujący go na zlecenie napoleońskiego reżimu, a tym samym w naszym „społecznym interesie”, dyrektor Coulmier? Czy więcej wolności jest za kratami, gdzie nie trzeba zakładać masek kryjących popędy, czy poza nimi, wśród spętanej rozlicznymi społecznymi tabu widowni?

Jest o co się spierać. Wystarczy otworzyć „szeroko zamknięte oczy”.

Grzegorz Żurawiński