„Marat-Sade” Lecha Raczaka w Legnicy. Przedpremierowy ból głowy
- Szczegóły
Ryzyko niesie już sam wybór dramatu, który swoje „pięć minut” wielkiej sławy miał w drugiej połowie XX wieku. Jak się wydaje nieprzypadkowo, gdy weźmie się pod uwagę społeczny i polityczny kontekst czasów, w których – z jednej strony - kolejne fazy kompromitacji przeżywał antywolnościowy i represyjny sowiecki model rewolucji społecznej, zaś z drugiej w fazę kryzysu wchodziła powojenna stabilizacja w wersji kapitalistycznej, petryfikująca i pogłębiająca system nierówności społecznych.
W latach, w których po obu stronach zimnowojennego muru, choć z różnych przyczyn, narastało niezadowolenie z zastanego świata, sztuka Weissa musiała prowokować jak najbardziej aktualne pytania. Próby odpowiedzi na nie szukali zarówno liderzy „praskiej wiosny” domagający się demokratycznego socjalizmu z ludzką twarzą, jak i przywódcy i ideolodzy „paryskiego maja”, buntujący się przeciw władzy opartej na kapitalistycznym wyzysku i dziedziczonych przywilejach. W takim kontekście sztuka lewicującego niemieckiego dramaturga napisana w roku 1964 była niemal proroctwem tego, co ogarnęło znaczną cześć świata ledwie cztery lata później – od Warszawy, przez Pragę, Paryż, Berlin Zachodni, aż po akademickie kampusy Kalifornii.
To jednak, co było siłą tej sztuki w latach 60-tych i 70-tych minionego stulecia, może okazać się jej słabością w naszym wieku, który nazwano przecież (zapewne na wyrost, co wykazał islamski atak na nowojorskie wieże WTC, ale jednak…) „wiekiem końca ideologii”, a nawet (w skrajnym ujęciu) „wiekiem końca historii”.
Czy młodych Polaków, którzy wybór życiowy sprowadzają do kwestii „zostać, czy wyjechać” wciągnie i przekona spór światopoglądowy pomiędzy „przyjacielem ludu” Maratem, a słynnym markizem de Sade? Czy uznają za ważny i interesujący ideowy spór o wizerunek świata i metodę jego naprawy, spór pomiędzy rewolucją zamieniającą się rychło w krwawą łaźnię, po której liczba niezadowolonych i biednych nie maleje ani na jotę, a pesymizmem i eskapizmem, który potępiając zastane urządzenie świata, nie widzi zarazem możliwości jego zmiany? Czy współcześni, dla których ideowe spory ubiegłego stulecia to mało znana prehistoria, będą chcieli zastanawiać się: „Czy jest szlachetniej i godniej z pokorą znosić pociski zajadłego losu? Czy też stawić czoło nawałnicy nieszczęść i w walce je pokonać?”. Właśnie. That is the question…
Sztuka Petera Weissa to dramat wyjątkowo trudny. Tak dla reżysera, aktorów, jak i współczesnych widzów wychowywanych na tabloidach i telewizyjnych sitcomach. Już sama forma „teatru w teatrze” wielu z nich wprowadzi w stan dezorientacji. O ile łatwo będzie zrozumieć klasyczną konwencję teatralną, w której aktor zagra „mistrza ceremonii” markiza de Sade’a, o tyle mogą być kłopoty, by pojąć i zaakceptować konstrukcję, w której aktor grający pensjonariusza zakładu dla obłąkanych, sam będzie odgrywał teatralną rolę. Na przykład Marata. Ta piętrowa konstrukcja niesie liczne niebezpieczeństwa, bo czy aktor mówiący słowami „przyjaciela ludu” gra jeszcze wariata, czy już samego Marata? I kiedy kogo odtwarza?
Lech Raczak, o czym zapewne wie, legnicką realizacją dramatu „Marat-Sade” podejmuje spore ryzyko, nie tylko z powodów, o których powyżej. Sztuka Weissa stawia bowiem także bardzo wysoko poprzeczkę artystyczną. Jest niemal wyzwaniem, gdy się wie, że jej berlińską prapremierę światową reżyserował Konrad Swinarski, a nowojorską Peter Brook, który przeniósł ją potem na kinowy ekran. Tymczasem, bez kontekstów, o których pisałem wyżej, Raczakowi może być tylko trudniej…
Czy chęć powiedzenia nam dziś, niemal w 20 lat po przewrocie ustrojowym roku 1989, że wszelkie przewroty, nawet te bezkrwawe, kończą się ustanowieniem nowych dyktatur, a rewolucja pożera w pierwszej kolejności własne dzieci, jest dostatecznym powodem podjęcia artystycznego ryzyka? Próba podjęta siedem lat temu w Krakowie przez Tadeusza Bradeckiego (podobnie jak w Legnicy z akcją na widowni, a publicznością na scenie!) daje negatywną odpowiedź na tę wątpliwość. Podobnie, jak zagadkowe rozpłynięcie się we mgle gdańskiego projektu Krzysztofa Nazara sprzed dwóch lat, po którym ślad (na blisko milion złotych) został jedynie w… Biuletynie Zamówień Publicznych i zapowiedziach Teatru TV!
Czy Raczak skacze zatem do basenu, w którym nie ma wody? Niekoniecznie, bo poznański reżyser jest w niezłej formie i w niczym nie przypomina pensjonariuszy zakładu dla obłąkanych (lub politycznie niebezpiecznych) w Charenton, w którym toczy się akcja sztuki Weissa. Dowiódł tego realizując w ubiegłym sezonie (i także w Legnicy) błyskotliwe i bardzo współcześnie wybrzmiewające Mickiewiczowskie „Dziady”, czyli – w opinii większości młodych Polaków – nudną, nadętą i archaiczną poetycką ramotę dramatyczną, bez żadnych odniesień do współczesności. Tymczasem, to właśnie młodzi ludzie na tym spektaklu klaskali najgłośniej, to oni wyrażali podziw mieszający się z kompletnym zaskoczeniem, że lektura, że można, że się udało, że się ogląda. Że ciary chodzą po plecach, jak na thrillerze…
Dziwnym trafem, jeden z zachwyconych Raczakową realizacją recenzentów porównał ją z najgłośniejszą we współczesnej teatralnej historii. Nomen omen, także z lat 60-tych ubiegłego wieku i wyreżyserowaną także – jak wcześniej „Marat-Sade”- przez Konrada Swinarskiego.
Jest coś zastanawiającego w teatralnej modzie na Rewolucję Francuską, która zagościła w tym roku na polskich scenach. Legnicki „Marat-Sade” będzie kolejnym jej przykładem, po bydgoskiej i wrocławskiej inscenizacjach „Sprawy Dantona”. Najwyraźniej hasło „Liberté, égalité, fraternité” na nowo inspiruje artystów epoki posolidarnościowej. Czyż może być inaczej w kraju, w którym słowa te znaczą kompletnie co innego dla Polski Kulczyka, Krauzego, Gudzowatego i Rydzyka, będąc jednocześnie pozbawionym treści sloganem dla Polski wyrzuconych na bruk stoczniowców i terroryzowanych pracownic hipermarketów? To jest pytanie, które warto stawiać. Ale czy ktoś zechce go wysłuchać?
Grzegorz Żurawiński