Zaprezentowany w Warszawie w Wielkim Tygodniu legnicki spektakl "Szaweł" mógł być szczególnym wydarzeniem ze względu na czas prezentacji, a przede wszystkim ze względu na temat ukazujący postać świętego Pawła z Tarsu w otoczeniu pierwszych chrześcijan. Ale niestety, przedstawienie okazało się marnotrawstwem tematu. O "Szawle" Teatru im. Modrzejewskiej w Legnicy w reż. Jacka Głomba pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka.

Ukazanie bezsensownie miotającego się w przestrzeni scenicznej głównego bohatera oraz agresji pierwszych chrześcijan "rzucających" sobą wzajemnie o ściany to obraz, jaki pozostaje w pamięci po tym spektaklu. Brak zaś najważniejszego elementu - czyli sceny przemiany duchowej Szawła w Pawła prowadzącej do jego nawrócenia - odejmuje tej postaci atrybut mistyczny, co, niestety, ma swoje fatalne konsekwencje w warstwie interpretacyjnej całego spektaklu.

Postać św. Pawła, który nim został Apostołem Narodów, był bezwzględnym prześladowcą chrześcijan, ciągle inspiruje twórców. Ale jak można realizować przedstawienie, nie uwzględniając podstawowej sceny, którą znamy z zapisu w "Dziejach Apostolskich" oraz z "Listu do Galatów"? Przypomnijmy: oto Szaweł ścigający chrześcijan udał się w podróż do Damaszku i kiedy zbliżał się już do miasta, nagle poraziła go światłość z nieba. Upadłszy na ziemię, usłyszał głos: "Szawle, Szawle, dlaczego mnie prześladujesz?". Wtedy spytał: "Kim jesteś, Panie?". W odpowiedzi usłyszał: "Ja jestem Jezus, którego ty prześladujesz. Podnieś się i idź do miasta, a tam już powiedzą ci, co masz dalej czynić".

Ta kluczowa scena ma przecież swoje konsekwencje, nagłe nawrócenie powoduje przyjęcie chrztu, zmianę imienia z Szawła na Paweł i - jak byśmy dziś powiedzieli - przeorganizowanie mentalności, światopoglądu, myśli i całego życia duchowego. Niepokazanie tej przemiany, a jedynie ułamkowe wspomnienie gdzieś tam o nawróceniu Szawła umyka uwadze widza i powoduje, iż ta, centralna przecież postać w przedstawieniu, staje się niewiarygodna. Ponadto ze spektaklu nie wynika, dlaczego Szaweł tak zawzięcie prześladował chrześcijan, a tym samym wczesny Kościół. Nie przypominam sobie, by wspomniano tu, iż taka postawa Szawła wynikała z jego nadgorliwości strzeżenia tradycji religii żydowskiej (w Jerozolimie studiował Torę).

Przedstawienie rekomendowane przez warszawski Teatr na Woli i z jego "woli" zaproszone do Warszawy pokazane zostało jednak nie w budynku Teatru na Woli, lecz w postindustrialnej przestrzeni Klubu M25 na Pradze. Spektakl rozpoczął się na dziedzińcu czy raczej podwórku przy rozpalonym ognisku w strugach deszczu. Akurat na ten ostatni czynnik nikt z realizatorów nie miał wpływu. Wokół ogniska raz po raz przebiegają rzymscy żołnierze w poszukiwaniu wyznawców Jezusa. Dopadłszy Szczepana, zakatowali go. Chrześcijanie chowają się w lęku, by nie podzielić jego losu. Pojawia się Szaweł (Paweł Bluszcz, najbardziej konsekwentnie poprowadzona rola w spektaklu) i od razu robi się jeszcze groźniej, bo wiadomo, że będzie zabijał. Szaweł postanawia udać się do Damaszku, aby ścigać chrześcijan.

I tu następuje cezura. Dotąd sceny rozgrywały się w kostiumach z epoki. Teraz zmienia się miejsce gry, a wraz z nim i czas akcji. Drogę do Damaszku widzowie odbywają za Szawłem. Wchodzimy po schodach i dostajemy się do obskurnej sali, wzdłuż ścian ławki dla widzów. Podłoga zasłana współczesnymi gazetami, z ustawionymi stosami kartonów. Jest brudno, zimno. Jesteśmy w jakimś współczesnym, opuszczonym miejscu, a może na śmietnisku, miejscu egzystencji bezdomnych, alkoholików, w każdym razie w jakimś środowisku patologicznym. Pierwsi chrześcijanie zachowują się - można powiedzieć - stosownie do miejsca, krzyczą, wrzeszczą na siebie, szarpią się, w ruch za chwilę pójdą butelki po piwie itp.

I w takiej właśnie scenerii jawi się Paweł, już - jak się należy domyślić - nawrócony, bo broni chrześcijan. Rozmowy z Barnabą bardzo gwałtowne. Barnaba pokazany jest tu jako osobnik dość prymitywny, nieufający Szawłowi, zazdrosny o wszystko, a jako argumentu przekonywającego używa siły fizycznej. Paweł Wolak buduje postać swego bohatera, niestety, na jednej, agresywnej nucie.

Nieprzekonywająca jest też rola Piotra Apostoła w wykonaniu Bogdana Grzeszczaka. Aż trudno uwierzyć, że ten silnie zbudowany, "przy kości", leniwie poruszający się i niewyraźnie mówiący jegomość to książę apostołów, pierwszy Papież, skała, na której ma być zbudowany Kościół.

Nie przekonuje też rola Druzylli zakochanej bez wzajemności w Pawle. Katarzyna Dworak stara się być aż do przesady "współczesna" w każdym geście, sposobie poruszania się i mówienia, prezentując jakby rodzaj subkultury (młodzieżowej?) na śmietniku. Wszyscy biegają, krzyczą, zakrzykując kwestie, szarpią się, wrogo są do siebie nastawieni, siedlisko wzajemnej nienawiści, przypominają lwy w Koloseum rozszarpujące chrześcijan. I w tym wszystkim, raz po raz, padają kwestie o miłości wzięte z listów Pawła, Apostoła Narodów.

W końcu główny bohater przedstawienia idzie na śmierć. Czy to zmieni coś w relacjach tej wspólnoty? Wprawdzie Barnaba w finale odczytuje słowa listu Pawła, ale wszystko to jest tak powierzchowne i nieprzekonywające, że trudno byłoby uwierzyć w owocny sens ofiarnej śmierci Pawła.

Głównym winowajcą tego nieudanego spektaklu jest reżyser Jacek Głomb wespół z autorem sztuki Robertem Urbańskim. Ta bieganina aktorów w przestrzeni pełnej gazet (głównie "Wyborcza" w jej lokalnych wydaniach, choć nie tylko) z widocznymi, nierzadko krytycznymi artykułami dotyczącymi życia Kościoła, ciągłe wykrzykiwanie jakichś komunikatów nie może przecież zastąpić dramaturgii spektaklu, a co najwyżej jej szkodzić. Tym bardziej że nic z tego wszystkiego nie wynika, jedynie zmęczenie widza, którego wprawdzie aktorzy przez moment próbują wciągnąć do gry z pytaniem: "Czy ty też jesteś Żydem?". I nie ratuje nawet zespół muzyczny, od czasu do czasu pojawiający się w przestrzeni gry.

Myślę, że te osoby, które nie znają dziejów św. Pawła z Tarsu, św. Piotra Apostoła, nie znają Ewangelii, wychodzą z tego przedstawienia co najmniej zdziwione. Zadają sobie pewnie pytanie: jak to się stało, że tak nijacy i prymitywni ludzie dokonali budowy chrześcijaństwa, Kościoła, który trwa już dwa tysiące lat.

(Temida Stankiewicz-Podhorecka, "Zmarnowany temat", Nasz Dziennik, 26.03.2008)