„Człowiek na moście” Roberta Urbańskiego w reżyserii Jacka Głomba to rozbuchane inscenizacyjnie widowisko plenerowe, które jest jak wojna postu z karnawałem, próba łączenia ognia z wodą, teatru z filmem. Na dziedzińcu legnickiego zamku oglądaliśmy kameralny dramat człowieka, wokół którego toczy się historia kreślona z prawdziwie filmowym rozmachem.


Spektakl inspirowany równie barwną, co tajemniczą postacią Henryka Karlińskiego, charyzmatycznego pedagoga, miłośnika muzyki i historii, założyciela chóru Madrygał, twórcy turnieju chórów Legnica Cantat, to kolejna w historii legnickiego teatru lokalna opowieść, której nadano dramaturgiczną formę. Tym razem baśniową, z charakterystycznym dla gatunku motywem podróży, w tym przypadku podróży w czasie.

Powstała historyczno-muzyczna opowieść o człowieku, którego duch i ciało żyły w kompletnie różnych realiach i epokach, dla którego barwny świat muzyki, historii i dziedzictwa kulturowego stał się azylem przed szarą rzeczywistością peerelowskiej Legnicy, ale też formą ucieczki przed banalną codziennością i obowiązkami, jakie niesie życie w rodzinie. Świat, w którym przyszło mu żyć, nie cenił jego wartości. Aby w nim przetrwać trzeba było sprytu, gdy domagał się kompromisów i danin, ale też przebiegłości, by – wbrew przeciwnościom – robić swoje. Lepiej się ugiąć, niż dać się złamać, lepiej robić coś, niż nic - to praktyczne credo głównej postaci przedstawionej historii.

Przygotowane z ogromnym rozmachem przedstawienie ma jednak więcej niż jednego i tytułowego bohatera granego z ogromną dbałością o fizyczne i psychologiczne podobieństwo do pierwowzoru przez - absolutnie rewelacyjnego w tej roli - Pawła Palcata. Dla opowiadanej historii równie ważne jest miejsce, w którym toczy się przedstawienie, jak towarzyszące mu muzyka i chóralne śpiewy. Jacek Głomb nie byłby sobą, gdyby nie skorzystał ze wszystkiego, co było w zasięgu wzroku lub na wyciągnięcie reżyserskiej ręki. W spektaklu grają zatem nie tylko aktorzy, statyści, chór Axion i improwizowany kwartet muzyczny (razem blisko pół setki wykonawców!), ale także zamkowe mury, wieża, brama, dziedziniec, okratowana studnia, okazała lipa, a nawet okna, z których sypią się tłuczone szyby, jak i bruk, z którego krzesane są iskry spod końskich kopyt i rycerskich mieczy.

Jak na filmowym planie przez zamkowy dziedziniec przetacza się historia - od francuskiego średniowiecza, przez śląski renesans, po tę powojenną i bliską już współczesności w polskiej Legnicy. A wraz z nią cała galeria jej duchów: książęta i rycerze, czerwonoarmiści i szabrownicy, ubecy i partyjni funkcjonariusze. Postaci fikcyjne i historyczne, jak legniccy książęta Jerzy Rudolf i Fryderyk II oraz śląski reformator kościelny Kaspar Schwenckfeld. Po zamkowym bruku pomykają konie, wóz drabiniasty, sowiecki gazik, czerwona warszawa, motocykl z koszem i rowery. Są dymy i ognie. Widz bez gruntownej wiedzy może poczuć się wręcz zagubiony w natłoku historycznych odniesień potęgowanym przez inscenizacyjne rozpasanie.

W tej największej od lat produkcji legnickiego teatru, mimo jej rozmachu, najlepsze jest jednak to, co jest teatrem w najczystszej postaci. To przede wszystkim aktor w głównej roli, który – jak odgrywana przez niego postać – jest wrażliwy i delikatny, jak piórko na wietrze, a przy tym uparty i niezatapialny, jak korek na wzburzonej fali. Są też dwie kapitalne sceny odgrywane zespołowo przez teatralną młodzież. Obie w kompletnej ciszy i totalnej opozycji do tego, co pokazują. Pierwsza to scena milczącego pochodu pierwszomajowego. Druga to okolicznościowa deklamacja bez słów na jednej z partyjniackich akademii.  Gesty i ruch wystarczyły, by przenieść widza w teatralny świat umowności i magii. Brawo.

Premierowy spektakl spinały dwie kompozycyjne klamry. Pierwsza miała charakter inscenizacyjny. Publiczność witana była wokalnym antraktem w wykonaniu chóru Madrygał, zaś żegnana projekcją zdjęć, wśród których były także archiwalne fotografie twórcy zespołu Henryka Karlińskiego. Druga klamra miała charakter fabularny. Przeniesiony w czasie do realiów legnickiego peerelu książęcy kapelmistrz Henryk, bohater scenicznej opowieści, powraca tam, skąd został wygnany - na średniowieczny dwór francuskiego księcia. Barwny ptak, który cudem się w śląskim mieście nad Kaczawą pojawił, powrócił do swojego gniazda.

Premiera, pierwotnie planowana na 23 maja i zerwana przez gwałtowną burzę, odbyła się w piątek 13 czerwca. Zaczęła się przy błękitnym niebie i zachodzącym słońcu, kończyła w ulewnym deszczu i zimnie.

Grzegorz Żurawiński


Powiedzieli po premierze:

Jacek Głomb, reżyser spektaklu: - Gdy dotyka się historii prawdziwej i ludzkiej, to trzeba to robić delikatnie i z wyczuciem, nawet gdy jest to tylko impresja na temat, a nie jej odtwarzanie. Przy okazji tej realizacji spotkały się dwa światy: teatru i chóru.  I chociaż są tak różne, a takie spotkania trudne, to jest to wielka wartość projektu, który wspólnie podjęliśmy. Przywołaliśmy przy tym świat, który przeminął, ale wartościowa jest próba kontynuacji tego, co w nim było cenne. Dziękuję publiczności i aktorom za wytrzymałość i dzielność. W plenerze warunki, w których gramy, musimy brać na klatę. Kto wie, czy w przyszłości nie będziemy zmuszeni nawet do przerywania spektaklu…

Grzegorz Szczepaniak, dyrektor Legnickiego Centrum Kultury im. Henryka Karlińskiego: - Najważniejsze, że przy tej realizacji byliśmy razem, a w efekcie powstał kolejny spektakl o Legnicy. Premiera miała być na inaugurację Legnica Cantat. Z powodu burzy to nie wyszło, ale udało się w dniu otwarcia Satyrykonu.

Marcin Andrzejewski: wicedyrektor LCK: - Cieszę się, że się udało. Tym bardziej, że już 26 czerwca odbędzie się benefis chóru Madrygał, który 65 lat temu powołał Henryk Karliński.

Krystyna Zajko-Minkiewicz, prezes Stowarzyszenia Przyjaciół Teatru Modrzejewskiej: - Chciałabym serdecznie podziękować Pawłowi Palcatowi za sposób, w jaki wcielił się w postać Henryka.