Drukuj

Odgrzewany kotlet, czy bigos nabierający pełni smaków dopiero przy kolejnym podaniu? Co wybrać? Świeżość, jakim zachwycała zielonogórska prapremiera, czy dojrzałość legnickiej inscenizacji? Takie wybory i porównania to jednak przywilej nielicznych, którzy widzieli obie prezentacje tej sztuki.  Reszcie powiem krótko. Pozycja obowiązkowa. Musicie to zobaczyć! Bezwzględnie warto, a dobra energia, jaka emanuje ze sceny, będzie wam długo towarzyszyć.

 

Nie była to łatwa decyzja. Premiera wypadła bowiem w dniu żałoby narodowej. Jacek Głomb wyszedł jednak z niej obronną ręką. I to podwójnie. Zarówno jako dyrektor, jak i jako reżyser.  Ani jeden z widzów nie zwrócił biletu, a na widowni trzeba było dostawić sporo krzesełek, by pomieścić wszystkich chętnych. Opłaciło się. To świetna sztuka słusznie nagrodzona oklaskami na stojąco.

Ryzyko jednak było, chociaż wyłącznie artystyczne. Legnickie „Zabijanie Gomułki” zrealizowane na podstawie powieści Jerzego Pilcha „Tysiąc spokojnych miast” musiało bowiem zmierzyć się z zielonogórskim sukcesem sprzed 6 lat… tej samej (!) legnickiej drużyny pomysłodawców i realizatorów spektaklu (Robert Urbański – scenariusz i adaptacja, Jacek Głomb – reżyseria, Małgorzata Bulanda – scenografia, Bartek Straburzyński – muzyka). Zatem z  porównaniami i świeżością realizacji, która miała świetne recenzje i worek festiwalowych nagród.

Legniccy aktorzy nie mieli łatwego zadania. Poza Robertem Gulaczykiem, który Arcymajstra Swaczynę grał już na lubuskiej scenie, musieli wejść w cudze buty ról zbudowanych przez ich zielonogórskich kolegów. Do tego w inscenizacji wyraźnie skoncentrowanej wokół jednej gwiazdorskiej roli, która ponownie i gościnnie przypadła Zbigniewowi Walerysiowi. Nie byłem zaskoczony, że w komplecie dali radę. Byli jak wianuszek diamentów otaczający lśniącego i wspaniałego Koh-i-noor’a z brytyjskiej korony.

Ryzykował też reżyser, choć inscenizację miał praktycznie gotową jeszcze przed pierwszą próbą. - Faktycznie, było to dla mnie trudne, bo po raz pierwszy w życiu po raz drugi reżyserowałem ten sam, do tego własny spektakl. Naprawdę trudno wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Podjąłem jednak decyzję z powodu, który stoi obok mnie – mówił na popremierowym spotkaniu Jacek Głomb wskazując na Zbigniewa Walerysia.

- Mam ogromną satysfakcję z aktorskich nagród, które ostatnio za rolę w filmie „Papusza” otrzymał Zbyszek w Gdyni, Wrocławiu i w hiszpańskim Valladolid. Nareszcie także Warszawa dowie się o tym, o czym my wiemy już od 20 lat. O tym, jak świetnym jest aktorem! – dodał reżyser legnickiej premiery.

Akcja sztuki rozgrywa się latem 1963 roku. Jej bohaterowie planują wyprawę do Warszawy i zgładzenie I sekretarza PZPR Władysława Gomułki, bowiem niejaki Józef Trąba (Zbigniew Waleryś) postanowił przed śmiercią zrobić coś pożytecznego dla ludzkości  i zabić "jednego z wielkich tyranów". Narzędziem planowanej zbrodni ma być chińska kusza, gdyż spiskowcy nie mają wprawy w posługiwaniu się bronią palną, a poza tym, ani sztylet, ani duszenie nie wchodzą w grę. – Wstręt fizyczny jaki do niego odczuwam, niechybnie sparaliżowałby mnie - objaśni wiecznie pijany miłośnik ziołowych nalewek i autor brawurowego zamachu.

O zrodzonym podczas wódczanych nasiadówek oraz szachowych partyjek "sekretnym" pomyśle Pana Trąby i miejscowego Naczelnika (Bogdan Grzeszczak), ojca oczekującego konfirmacji Jerzyka (Mateusz Krzyk), błyskawicznie dowiaduje się cała lokalna wspólnota ewangelicka (rzecz dzieje się na ziemi cieszyńskiej), która poddaje pomysł publicznej debacie. Niejako przy okazji Jerzyk zakochuje się w dojrzałej, zamężnej i atrakcyjnej wczasowiczce z Warszawy (Ewa Galusińska), która staje się dla niego „anielicą pierwszej miłości”.

Co z tego wszystkiego wyniknie? Nie zdradzę, by nikomu nie odbierać przyjemności podążania za zrodzonym w pijanym widzie planem luterskich zamachowców. Pominę też oceny poszczególnych ról, bo już to zrobili (i jeszcze zrobią) inni. Mają okazję do zachwytów, to niech ją łapią. Widzów ostrzegam jednak przed bólem brzucha ze śmiechu, gdy usłyszą kolejną z pilchowo-trąbowych fraz godnych niejednego kieliszka ziołowej nalewki.

Wracając jednak do nieuniknionych porównań obu bliźniaczych inscenizacji. Dla kogoś, kto widział obie są jak dwa oblicza miłości. Tej pierwszej, która zdarza się tylko raz i ma niepowtarzalny smak i urok świeżości. I tej, tylko pozornie podobnej, która zdarza się wiele lat później, przeżywanej i smakowanej bardziej dojrzale i świadomie. Bardzo ciekawy byłem wrażeń, jakie mieli po legnickiej premierze dostrzeżeni na widowni Wojciech Brawer (Jerzyk w zielonogórskiej inscenizacji) i Andrzej Buck (były dyrektor tej sceny, który wystawił „Zabijanie Gomułki”). Niestety. Obaj opuścili popremierowe spotkanie.

Tak, czy inaczej, sceniczny efekt przeniesienia “Zabijania Gomułki” na legnickie deski jest znakomity. Bite na stojąco popremierowe brawa, choć nieco przyciszone (żałoba), były nie tylko kurtuazyjne, ale jak najbardziej zasłużone. Tym bardziej, że sztukę (nie było jej w planie na bieżący sezon) zrealizowano w ekspresowym tempie. Doprawdy warto to zobaczyć, choć w najbliższych tygodniach będzie ku temu tylko jedna  i jedyna okazja - w piątek 8 listopada o godz. 19.00. Bilet 25 zł (ulgowy 15 zł).

Grzegorz Żurawiński