Drukuj

Za dużo, naprawdę, rozpisywano się o teatralnym problemie na Piekarach. Z wielkiej burzy - mały deszcz. Z wielkiej zimy - mały śnieg. Spektakl  został uratowany, co jest ewidentną zasługą skołowanych w ostatniej chwili - aktorek. O premierze „Mamatango” na legnickiej Scenie na Piekarach pisze Ludwik Gadzicki.

Dawno chyba nie byłem na osiedlu w Legnicy, skoro Scena na Piekarach ujęła mnie odnowionym obliczem budynku, a szczególnie jego wnętrza. Zatarło się wrażenie tymczasowości. Rzuca się w oczy elegancja, biel ścian. W tak zaprojektowanej przestrzeni holu, Jacek Głomb, w wózku inwalidzkim, nie wygląda nawet na wielce cierpiącego za to, co się stało w ostatnich dniach przed premierą. To był zwykły "wypadek" przy pracy. Wybił z napięcia, i dyrektora, i kobiecy zespół aktorski. A poza tym nic skandalicznego się nie działo.

Ad rem. Przeraziłem się ogromem, wielkością przestrzeni scenicznej. Wielka jak Kanada. Na dwóch końcach rozpięte rzędy widowni, prawie zapełnione. Tej widowni trzeba zapewnić rozgrzanie, trzeba ją rozkręcić. Sobą. Działaniami. Akcją. A chaos przestrzeni wypełnić treścią, słownym przekazem, z którego uszły pewne tytuły, fragmenty, wypowiedzi, decyzją pani reżyser. Ostało się meritum spektaklu.

Smakosze dobijają się do prawdy, której poszarpane, posiekane fragmenty zachowały się w rozmowach aktorek z ludźmi w galerii. Chodzi o to, by z tej magmy słownikowej,  tej rudy języka mówionego, wydobyć perełki chropowatych prozaizmów i nasycić je dodatkowo własną interpretacją.

Przyznam, że słuchałem tych opowieści z okolic scenicznych ulic Radosnej i Cmentarnej jak urzeczony. Patrzyłem w oczy aktorkom jak z przejęciem spowiadały się przed widownią z fałszu, pochopności, kłopotów, bolączek. Mówiły za innych i za siebie. Mądrze i płasko, jałowo i ciekawie. Jak w życiu. To się czuło, że mówiły o kobietach, choć bez fanatyzmu feministek.

Mężczyźni też dopuszczani byli do głosu, czego przykładem jest monolog Ewy Galusińskiej, która zmieniając końcówki rodzaju żeńskiego na męskie, sypnęła kilkoma "mujami". Tak na marginesie pomyślałem o Krysi Z. - kapłance czystości języka i jego odwulgaryzowania. Naprawdę nie czuło się braku reżyserskiej ręki, jakkolwiek określenie reżyseria zbiorowa w jakimś stopniu uwalnia od artystycznej odpowiedzialności.

Przyznam, że zafascynowany aktorstwem i strojem, zwróciłem uwagę na Katarzynę Kaźmierczak, Magdę Biegańską, Gabrysię Fabian. Ta akuratność też miała swoje odbicie w zaplanowanym "skrzywieniu", dewocyjnych osłabieniach. Tego szybko się nie zapomina. A kończy spektakl taniec. Zupełnie zatraca się i znika chaos. Pomieszanie porządku, ból egzystencji. Cytaty ze św. Augustyna. Znika w naszych oczach ulica Cmentarna. Jest tylko Radosna. I w sumie tylko ona się liczy.

Lękałem się o tę pustkę choćby, podkreślam, scenicznej przestrzeni. Jednak inwencja (nawet ta zbiorowa) podpowiedziała rozwinięcia, zakończenia, które są zgodne z normą zespołowości, jaka obowiązuje w legnickim teatrze.

W "Konkretach" (17.02.2010) znalazłem tytuł "Tango bez mamy", a w "Tygodniku Powszechnym" (23.11.2008) "Tango antyrakietowe". Na Piekarach było zaś "Tango na wysokich obcasach". Wysmakowane. Dałbym palmę pierwszeństwa... całemu zespołowi. Poezja rozlewała się w przestrzeni scenicznej. Może jestem marzycielski, ale prawdziwy.

Za dużo, naprawdę, rozpisywano się o teatralnym problemie na Piekarach. Z wielkiej burzy - mały deszcz. Z wielkiej zimy - mały śnieg. Spektakl  został uratowany, co jest ewidentną zasługą skołowanych w ostatniej chwili - aktorek.

"Mamatango". Scenariusz i reżyseria - zespół. Premiera 14 lutego 2010. Scena na Piekarach, Legnica, Teatr im. Heleny Modrzejewskiej.

(Ludwik Gadzicki, „A poza tym nic skandalicznego”, Nowa Gazeta Lubińska, 23.02.2010)