Drukuj

Twórcy legnickich "Dziadów" sadzają swoich gości tuż przy scenie, jakby zapraszali ich do stołu. Jest w tym zamyśle coś symbolicznego: przedstawienie Lecha Raczaka to prawdziwa teatralna uczta. O spektaklu Teatru im. Modrzejewskiej w Legnicy, pokazanym dwukrotnie gościnnie w Poznaniu pisze Marta Kazimierska.

"Dziady" w adaptacji Lecha Raczaka i Macieja Rembarza w wykonaniu aktorów z Teatru im. Heleny Modrzejewskiej z Legnicy obejrzeli w środę i w czwartek uczestnicy cyklu imprez "PanMickiewicz". Na widowni w ciągu dwóch dni prezentacji można było dostrzec tu i ówdzie te same twarze. Trudno dziwić się widzom, którzy wracali do Holu Wielkiego Zamku: spektakli zrobionych z podobnym rozmachem inscenizacyjnym, równie wymownych, a jednocześnie tak oszczędnych w formie, nie mamy okazji oglądać w Poznaniu zbyt często.

Recepta na legnickie "Dziady" jest pozornie prosta. Otoczona czarną kurtyną drewniana scena przypomina biesiadny stół albo rustykalny wybieg dla modelek. Odarta z niepotrzebnych ozdobników scenografia, m.in. metalowe ramy, pozwalają bohaterom poszczególnych obrazów unieść się nad ziemię. Ma to niebagatelne znaczenie dla dalszego ciągu wydarzeń. W końcu oglądamy "Dziady" z całym "dobrodziejstwem inwentarza": ciemną kaplicą, chórem wieśniaków i barwnym korowodem duchów.

Zespół Lecha Raczaka mówi tekstem Mickiewicza pełną piersią, emocjonalnie, bez współczesnych didaskaliów. Tego, co najważniejsze, reżyser doszukał się w literaturze, trafnie dobierając poszczególne fragmenty dramatu. I okazało się, że opowieść o romantycznych ideałach, patriotyzmie, despotyzmie, o bezwarunkowej miłości i bohaterskiej śmierci wciąż może wzruszać i wywoływać dreszcze.

Niespełna trzygodzinny spektakl rozpoczyna scena pogańskiej ceremonii wywoływania duchów przez Guślarza. Galeria postaci z tego i z tamtego świata poraża bliskością: w miejscu zbiegających ze sceny Widm, Aniołów i Diabłów po chwili pojawiają się Senator Nowosilcow, odprawiający egzorcyzmy ksiądz Piotr i płacząca, niewidoma Pani Rollison, która prosi o spotkanie z uwięzionym synem.

Najgłębiej w pamięci pozostaje chyba rozpisana na kilka głosów Wielka Improwizacja. U Lecha Raczaka w ciemnej celi na szarym kocu wewnętrzną walkę o własną duszę toczy kilku Konradów-Gustawów, granych zapamiętale w tym samym momencie przez kilku różnych aktorów. Wyrazu tej scenie dodają niezwykła gra świateł i muzyka, której natężenie chwilami aż poraża.

Podobne wrażenie pozostawia po sobie bal u Senatora. Niczym w "Oczach szeroko zamkniętych" Stanleya Kubricka oglądamy tu galerię postaci w maskach i długich płaszczach. Zaklęci w tańcu, oddają się magicznemu rytuałowi, jakby miał toczyć się bez końca. Nie wiemy, czy oni nas widzą, ale z pewnością wiedzą, że na nich patrzymy. W powietrzu, oprócz teatralnego dymu i kurzu, unosi się najprawdziwszy strach.

(Marta Kazimierska, "Bal u Lecha Raczaka", Gazeta Wyborcza-Poznań, 19-20.04.2008)