Legnicki Teatr Modrzejewskiej prawdopodobniej jako jedyny na świecie będzie miał scenę imienia własnego widza. Widza wyjątkowego, jakiego inne teatry mogły tylko zazdrościć - to Ludwik Gadzicki, zmarły 6 listopada lubiński polonista. Pisze Magda Piekarska.



Ludwik Gadzicki, absolwent polonistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim, kilka lat spędził w klasztorze, studiował też filozofię. Pisał wiersze (debiutował przed ponad czterdziestu laty na łamach "Tygodnika Powszechnego") i prowadził skrupulatnie przez wiele lat dzienniki, które nazywał memuarami. Na czasopisma i książki systematycznie wydawał połowę pensji. Pochodził z Piotrowic w gminie Kostomłoty, tam też został pochowany. Uczył w lubińskim technikum górniczym. Miał w życiu dwie wielkie miłości: teatr i poezję.

- Z całą pewnością nie ma takiego teatru na świecie, który miałby takiego widza jak Ludwik - mówi Jacek Głomb, dyrektor legnickiej "Modrzejewskiej". - Bo on był widzem totalnym. I to zarówno jeśli chodzi o miłość, jaką darzył scenę, o relacje z aktorami, jak i o częstotliwość swojej obecności w teatrze, który odwiedzał tysiące razy. Takich ludzi już nie ma, a wraz ze śmiercią Ludwika skończyła się pewna epoka. Nadając naszej scenie jego imię, chcemy ją zatrzymać, pokazać innym widzom, że w teatrze sens życia odnajdują nie tylko jego twórcy.

"W moim teatrze jest miejsce dla królów, pijaków, meneli, świętych. W moim teatrze ściany słuchają spowiedzi nawiedzonych, odepchniętych, poszarpanych" - napisał Gadzicki w wierszu "Teatr moją ojczyzną" dedykowanym legnickiej scenie. Bez niego przez trzydzieści lat nie było w Legnicy prawie żadnej premiery - opuścił tylko jedną, z powodu choroby. Na ostatnią, "Orkiestry" w cechowni ZG Lubin, przyjechał na przepustce ze szpitala.

Kiedy spektakl mu się podobał, był gotów upaść na kolana przed aktorami. A zawsze na podorędziu miał dla nich bukiet kwiatów i bombonierkę. Po premierach zdarzało mu się wydzwaniać do nich, żeby porozmawiać o ich rolach. Oni odwzajemniali to uczucie - trzy lata temu Katarzyna Dworak i Paweł Wolak zaprezentowali publiczności wyjątkowy pokaz swojego spektaklu "Sami", z Ludwikiem w jednej z ról.

Krzysztof Mieszkowski, dyrektor Teatru Polskiego we Wrocławiu, którego Gadzicki był również częstym widzem, chwali inicjatywę Jacka Głomba: - Fantastyczny pomysł. To był niesamowity facet, absolutnie serio traktował teatr, uważał, że jest niezbędny do życia. A nazwanie sceny jego imieniem to wyróżnienie i nagroda także dla publiczności, którą reprezentował. Chociaż mam wrażenie, że fotel po nim pozostał pusty - nie wiem, czy udało mu się wychować godnego siebie następcę.

Jeśli już zakochał się w jakimś spektaklu, Gadzicki niestrudzenie manifestował to uczucie - "Made in Poland" Przemysława Wojcieszka obejrzał 24 razy. Być może nie tylko ze względu na artystyczne atuty, a także na postać mistrza głównego bohatera, byłego nauczyciela. On sam był kimś takim dla kolejnych pokoleń swoich uczniów w Zespole Szkół nr 1 w Lubinie, w którym pracował przez 23 lata.

Wśród nich jest kilkuset pracowników KGHM, m.in. Krzysztof Tkaczuk, dyrektor Zakładów Górniczych Lubin, ale nie tylko - jest muzyk Zbigniew Borowiec, aktor Ireneusz Zaj, prawnik Andrzej Muzykant. I Dariusz Miłek, właściciel firmy CCC.

- Ludwik to była niezwykła postać, jak z powieści Żeromskiego, absolutny entuzjasta sztuki, który swój zawód traktował jak misję - mówi Przemysław Wojcieszek, scenarzysta i reżyser. - Pokochał mój pierwszy spektakl i wytrwale kibicował wszystkiemu, co robiłem. Kiedyś zaprosił mnie na spotkanie z uczniami do swojej szkoły. Wygłosiłem tam godzinną pogadankę, zastanawiając się, ile z tego, co mówię, dotrze do moich słuchaczy, którzy wydawali się dużo bardziej zainteresowani szybkimi samochodami i dziewczynami niż teatrem. Ale Ludwik trzymał ich krótko i byli bardzo grzeczni. Był niestrudzony w próbach wbicia im do głów, że zanim zaczną pracować w KGHM albo sprowadzać samochody z Niemiec, muszą przeczytać wiersz, pojechać do teatru, dotknąć, doświadczyć sztuki. To było szczere, czyste, wzruszające. On spalał się w takim działaniu i był żywym dowodem na to, ile może zdziałać jeden energetyczny, pozytywnie nakręcony człowiek.

Gadzicki zdawał sobie sprawę, że w technikum górniczym nie znajdzie uczniów z gruntu zainteresowanych literaturą czy teatrem. Ale nie poddawał się - kuszeni obietnicą wyższej oceny jeździli za nim na spektakle teatralne, festiwale literackie (przez lata stanowili najwierniejszą widownię Portu Legnica, później - Wrocław), uczestniczyli w spotkaniach z autorami. Pracowicie wycinali z gazet felietony Jacka Podsiadły i kupony uprawniające do oddawania głosów na czytelniczą nagrodę Nike, bijąc prawdziwe rekordy. Kiedy dziewięć lat temu okazało się, że z lubińskiego technikum przyszło na Julię Hartwig aż 146 głosów, sprawę na miejscu badała reporterka naszej "Gazety" Aneta Augustyn.

- Moi uczniowie jeździli ze mną do Wrocławia i Legnicy, nawet w weekendy - wspominał dwa lata temu. - Dzięki temu, nawet jeśli później z literaturą nie mieli nic wspólnego, wiedzieli, kim są Tadeusz Różewicz czy Bohdan Zadura. Pokazałem im inny świat. Nie wymagałem rzeczy niemożliwych, ale próbowałem wskazać inną drogę. Mówiłem, żeby kierowali się zasadą "ciągle mieć", ale nie w sensie posiadania, tylko poznawania.

(Magda Piekarska, „Scena imienia Ludwika", Gazeta Wyborcza Wrocław, 12.11.2011)