– Środowisko aktorskie jest niebezpiecznym bagnem. Łatwo tam o alkoholików i ćpunów. Ja miałem szczęście, bo moi koledzy i koleżanki z roku chcieli po prostu robić teatr mówi Mateusz Krzyk, debiutujący na deskach Teatru Modrzejewskiej w spektaklu „Kochankowie z Werony”, w rozmowie z Przemysławem Corso.


*Co jest dla ciebie życiowym priorytetem?
– Bóg i rodzina.

*A aktorstwo?
– W liceum poszedłem do klasy biologiczno-chemicznej, potem chciałem zostać lekarzem. Miłość do teatru przyszła później. A wszystko dzięki mojemu nauczycielowi, Markowi Biskupowi, który wysyłał mnie na konkursy recytatorskie, sprawiając, że uwierzyłem w siebie i odnalazłem swoją pasję. Po liceum poszedłem na egzaminy do szkoły teatralnej, gdzie – na szczęście – nie dostałem się za pierwszym razem.

*Dlaczego na szczęście?
– Bo inaczej nie poznałbym swojej żony, legnickiego teatru, nie zrobiłbym z tobą „Emigrantów”. Zaraz po oblanych egzaminach dostałem pracę jako szatniarz bileter, jednocześnie rozpoczynając dwuletnie studium masażu. Przez dwa lata pracowałem w Legnicy, oglądałem spektakle, poznawałem ludzi. Masowałem ich, ale po cichu marzyłem o szkole aktorskiej. Legnicki teatr zaraził mnie swoim klimatem.

*I dlatego wróciłeś?
– Tak. Jest tutaj zgrany i wyrównany pod względem aktorskim zespół, wysoki poziom gry, integracja. To, co robimy na scenie, przenosi się na widza. Dlatego właśnie spektakle mogą być różne, i gorsze, i lepsze, ale oni są w tym razem. Widzowie może nie potrafią określić tej siły, która ma na nich wpływ, ale to jest to! Przy „Kochankach z Werony” kombinowaliśmy razem. Wszyscy tworzyli ten spektakl. Nie było tak, że reżyser zamyka swoją wersję i na tym koniec.

*W tej sztuce grasz Tybalta, bratanka pani Kapuletii, kuzyna Julii. Jak dostałeś angaż?
– Zapytałem Jacka Głomba, czy mógłbym u niego zrobić dyplom. Na czwartym roku każdy student musi zagrać w przedstawieniu dyplomowym, które jest oceniane przez komisję. Potem gremium zaświadcza, że oficjalnie jest się aktorem. Dyrektor się zgodził, umożliwiając mi tym samym ukończenie szkoły. Mogłem zrezygnować z udziału w spektaklach studenckich, w których grają tylko studenci szkoły teatralnej. Mamy tam nad sobą prawdziwych, profesjonalnych reżyserów, ale to jeszcze nie jest teatr.

*Podczas studiów we Wrocławiu poznałeś wielu, którzy chcą być aktorami. Co daje szkoła teatralna, co zmienia w studentach?
– Szkoła daje świadomość tego, co się dzieje na scenie. Robiąc w Legnicy „Emigrantów”, dużo improwizowałem, bo wówczas byłem zielony. Wszystko opierało się na intuicji, czyli na tym, co w aktorstwie najważniejsze, ale są rzeczy, których nie da się załatwić tylko intuicją. Techniki głosowe, samo bycie na scenie, pojęcie o teatrze. Ta cała teoria. Szkoła otwiera ci furteczki w głowie i nagle zaczynasz rozumieć rzeczy, o których wcześniej nic nie wiedziałeś. W „Emigrantach” czasami wychodziło fajne albo bardzo fajne, ale dopiero po szkole aktorskiej, z perspektywy czasu, potrafię to nazwać i wytłumaczyć.

*Niedawno się ożeniłeś się i został ojcem, a przecież teatr zabiera sporo czasu. Jak pogodzić życie rodzinne z pracą?
– Było to dla mnie bardzo trudne. Kiedy byłem w Gdańsku, tęskniłem za żoną i córeczką. Grając w „Emigrantach” jeździliśmy trochę po Europie, ale wtedy nie miałem żadnych życiowych zobowiązań. A teraz 10 dni bez najbliższych... Z drugiej strony jednak powtarzam sobie, że to zarabianie pieniędzy. Dzięki grze zapewniam byt rodzinie, a poza tym robię to, co kocham, czyli teatr.

*Za co kochasz teatr?
– Trudno mi o tym mówić, bo pewnych uczuć nie da się nazwać, jednocześnie ich nie spłycając. Za każdym razem, kiedy będziemy próbowali definiować uczucia, słowa będą albo za duże, albo za małe. Chodzi o to, że aktor ma władzę na widzem i vice versa. A teraz, kiedy dostałem szansę od Jacka Głomba, mogę powiedzieć, że spełniam swoje marzenia. Ale nie tylko swoje...

*Rodziny?
– Też. Ale przede wszystkim marzenia wszystkich aktorów po szkole teatralnej. Pracuję w zawodzie. A prawda jest taka, że teatr daje najwięcej. Moim zdaniem to najwyższy poziom aktorstwa.

*Jaki jest twój ulubiony spektakl w legnickim teatrze?
– Z tych, które widziałem, to na pewno „Plac Wolności” Lecha Raczaka. Widziałem go 19 razy i za każdym razem odnajdowałem coś nowego. Muzyka, aktorzy. Sama historia jest taka sobie, ale ta poetyckość... dziwne słowo, prawda? Ta poetyckość, mnie urzekła.

*Czy „Kochankowie z Werony” powtórzą sukces najlepszych legnickich spektakli?
– Mam nadzieję. Jeszcze nie rozmawiałem z ludźmi, którzy go widzieli, więc nie znam opinii. Zacząłem nawet czytać kilka recenzji, ale żadnej nie dokończyłem.

*Jak układała się praca z aktorami, których kiedyś mogłeś podglądać tylko z szatni?
– Otoczono mnie opieką. Czuję się bezpiecznie i na swoim miejscu. Nie potrafię tego opisać. Uwielbiam ich.

*Zagraliście „Kochanków” już w kilku miastach w Polsce. Jak Teatr Modrzejewskiej działa na widzów spoza Legnicy?
– Zachwytem, zdziwieniem, podoba im się to co robimy. W Gdańsku graliśmy w byłej zajezdni tramwajowej. W ruderze. Ludzie przyzwyczajeni są do tego, że teatr jest w teatrze, a idea, którą stworzył Jacek, to robienie spektakli pod przestrzeń. To działa pozytywnie.

*Dlaczego aktorzy mają tak duże problemy ze znalezieniem pracy?
– Bo jest ich za dużo. Można znaleźć pracę w Warszawie, ale nie w teatrze, tylko w telewizji albo w filmie. Każda szkoła wypuszcza co roku 200 nowych aktorów, a później nie mają się gdzie podziać.

*Skąd wzięła się łatka zepsucia i zmanierowania nadana studentom szkół teatralnych?
– Środowisko aktorskie jest niebezpiecznym bagnem. Łatwo tam o alkoholików i ćpunów. Ja miałem szczęście, bo moi koledzy i koleżanki z roku chcieli po prostu robić teatr. Prawda jest taka, że ludzie, którzy są nadwrażliwi, zbyt często uciekają w używki. Nie radzą sobie z emocjami, stresem. Bardzo często studenci już na trzecim roku mają dość szkoły i zaczynają nienawidzić tego, co robią. Zapominają, dlaczego chcieli zostać aktorami. Powinni wrócić do początku. Przypomnieć sobie, jakie emocje im towarzyszyły, kiedy zdawali egzaminy. Chcieli spełniać swoje marzenia, a później o tym zapomnieli. Też miałem chwile zwątpienia. Szkoła teatralna to miejsce, do którego z pewnością nie chciałbym wrócić. To jednorazowe i tak powinno być traktowane.

*Co ostatnio – poza teatrem – ucieszyło cię najbardziej?
– Kupiłem świetne buty po okazyjnej cenie. Bardzo wygodne.

*Dziękuję za rozmowę.

(Przemysław Corso, „W nowych butach na stare śmieci”, Konkrety.pl, 18.05.2011)