- Legnica rzeczywiście nie jest już tak modna jak dawniej, bo w teatrze i wśród krytyków też są mody. Ale modę lepiej podziwiać sobie w sklepach z ciuchami. Ja jestem za tym, żeby robić teatr artystycznie dobry i społecznie ważny. Bo moda ma to do siebie, że nie zawsze oznacza jakość. A do tego przemija... – mówi dyrektor Teatru Modrzejewskiej w Legnicy Jacek Głomb w rozmowie z Bartłomiejem Rodakiem.


*W ubiegły piątek spektaklem „Pracapospolita” zainaugurowaliście nowy sezon. A jaki był poprzedni?

– Bardzo dobry. Po pierwsze pod względem różnorodności repertuarowej – w sensie estetyki teatralnej „Czas terroru” od „Mamatango” dzieli przecież kosmos. Miniony sezon zapamiętamy też przez najdłuższą trasę w historii legnickiej sceny – wyprawę syberyjską ze spektaklem „Palę Rosję!” Poza tym ciągle naszą siłą jest prapremierowość, czyli wystawianie sztuk, które tworzymy lub zamawiamy. Kiedy jest się jedną z ważniejszych scen w kraju, to zobowiązuje. Każdy sezon musi do tego nawiązywać. Z kolei „Czas terroru” dowodzi, że stać nas na wybitne przedstawienie. Wróżę mu wielką karierę. Teraz wystawiamy je na festiwalu Łódź Czterech Kultur, a w marcu – najprawdopodobniej – w Moskwie na najważniejszym rosyjskim festiwalu Złota Maska. Nie zapominajmy jednak o „Palę Rosję!”, „Pracypospolitej” czy „Mamatango”. To ważne spektakle.

*Ten ostatni tytuł, za sprawą reżyserki, zawitał nawet na salę sądową...

– Z moją wojowniczą naturą sąd nie jest mi niczym obcym. Poza tym, że jestem przyzwoitym artystą, jestem też dobrym menedżerem i wiem, jakie umowy podpisuję. Jeżeli teatr przystępuje do jakiejś produkcji, kaprys reżysera nie może decydować o wszystkim.

*Chyba najbardziej oczekiwana w tym sezonie będzie kwietniowa premiera „Romea i Julii”. Krzysztof Kucharski z „Gazety Wrocławskiej” napisał, że pewnie będzie skandal...

– Zależy, co nazywamy skandalem. Ja szukałbym go w potraktowaniu opowieści. Nie chcę za dużo zdradzać, ale nie będzie to tylko historia o namiętnej miłości nastolatków. Nas bardzo interesuje tło obyczajowo-religijne tego konfliktu. I chociaż nasze „szekspiry” to zawsze opowieści zanurzone w kostiumie, to nie oznacza, że gramy je klasycznie. Staramy się zawsze wyostrzyć problem czerpany z tekstu.

*Ten sezon to jeszcze cztery premiery, także teatr familijny.

– Różne tytuły adresujemy do różnej publiczności. Ale nie jest to zapowiedź zmiany nurtu. „Niekończąca się opowieść” to jedna z wielu naszych propozycji. Nie oznacza to, że co roku będzie coś podobnego. Na pewno dobrze byłoby, gdyby w Legnicy powstała profesjonalna scena dziecięca. Namawiam do tego władze miejskie, bo przecież teatry dziecięce działają we wszystkich okolicznych, porównywalnych z Legnicą, miastach: Wałbrzychu, Jeleniej Górze czy Zielonej Górze.

Natomiast już w grudniu prapremiera „Pierwszej komunii” Pawła Kamzy. O sprawach wiary warto opowiedzieć właśnie poprzez ten jeden wyjątkowy dzień w życiu. Mało jest bowiem u nas spektakli, w których poważnie mówi się o wierze, Kościele i naszych – bardzo polskich – obyczajach z tym związanych.

*To jedna z dwóch tegorocznych premier na Scenie na Piekarach. Utrzymanie obiektu kosztuje ponad 100 tys. rocznie. Czy to nie za dużo jak na barki teatru?


– To miejsce odgrywa ogromną rolę społeczną. Były pawilon handlowy na ul. Izerskiej jest stałą, czynną cały rok, filią teatru na największym legnickim osiedlu. Tam prowadzimy edukację teatralną dzieci i młodzieży. Piekary są światem w świecie. Nie zamierzamy z tego rezygnować. Jesteśmy tam od premiery „Made in Poland” i mam nadzieję, że już niebawem skończy się dzierżawa tego obiektu od wrocławskiego Cefarmu. Marszałek województwa dysponuje w Legnicy wieloma nieruchomościami i jeżeli dojdzie do porozumienia, nastąpi wymiana obiekt za obiekt, a wówczas zaoszczędzimy.

*Teraz pracuje pan w Teatrze Studio w Warszawie. Często brakuje pana w Legnicy...


– Zależy, jak o tym myśleć. Praca dyrektora teatru nie polega na siedzeniu za biurkiem i pisaniu sprawozdań. To praca w ciągłym ruchu. Poza wszystkim jestem też reżyserem i rozumiem, że na urlopie każdy robi to, co chce. A ja, jako artysta, wybrałem pracę...

*Ale dużo czasu poświęca pan projektom niezwiązanym z legnickim teatrem...


– Jeżeli robię film „Operacja Dunaj”, nie jest to zewnętrzny projekt. To przeniesienie idei z naszego teatralnego spektaklu do filmu i praca dla kilkunastu osób z naszego zespołu. „Księżna d’Amalfi”, nad którą teraz pracuję w Warszawie, to z kolei możliwość pokazania w stolicy legnickiego stylu, a przy okazji dwóch świetnych aktorów, jakimi są Paweł Wolak i Bogdan Grzeszczak. Gdybym ich nie zaprosił, nie mieliby tej szansy. Każda moja działalność na zewnątrz jest olbrzymią promocją Legnicy jako dobrej marki na mapie teatralnej. Ludzie podnoszący zarzuty, że nie ma mnie w teatrze, nie rozumieją, czym on jest, czym jest instytucja artystyczna.

*A co by pan odpowiedział tym, którzy twierdzą, że teatr legnicki w takiej formie, w jakiej zyskał renomę i prestiż, już się skończył?

– Gdyby tak było, nie byłoby nagród, zaproszeń na festiwale, wysokich ocen kolejnych spektakli. Tak mówią mali ludzie. Tacy, co to w ogóle nie chodzą do naszego teatru, albo nie znają teatru w Polsce. Malkontenci byli i będą zawsze. Szczególnie w Legnicy, gdzie klasycznymi modelami życia są zaściankowość, zawiść i kompleksy.

*Czyli wasza dobra marka trwa?


– Legnica rzeczywiście nie jest już tak modna jak dawniej, bo w teatrze i wśród krytyków też są mody. Ale modę lepiej podziwiać sobie w sklepach z ciuchami. Ja jestem za tym, żeby robić teatr artystycznie dobry i społecznie ważny. Bo moda ma to do siebie, że nie zawsze oznacza jakość. A do tego przemija...

*Dziękuję za rozmowę.

(Bartłomiej Rodak, „Nie jesteśmy już w modzie”, Konkrety.pl, 15.09.2010)