Ledwie w tydzień po oficjalnej premierze najnowszej płyty Katarzyny Groniec wyjątkową okazję posłuchania „Listów Julii” na żywo mieli w miniony piątek (23 października) legniczanie. Artystka wraz z zespołem wystąpiła na dużej scenie Teatru Modrzejewskiej. Tak odważna i wszechstronna Groniec jeszcze nie była. "Listy Julii" są kolejnym dowodem jej ogromnego aktorskiego i wokalnego talentu, a od słuchacza wymagają najwyższego skupienia – ocenia Adam Domagała.



Artystyczne tour de force Katarzyny Groniec. Tak odważna i wszechstronna Groniec jeszcze nie była. "Listy Julii" są kolejnym dowodem jej ogromnego aktorskiego i wokalnego talentu, a od słuchacza wymagają najwyższego skupienia. Szokują, śmieszą, wzruszają

Od czasu zwycięstwa na wrocławskim Przeglądzie Piosenki Aktorskiej (tak - to już prawie 13 lat temu!) Katarzyna Groniec zrobiła wszystko, żeby nie stać się gwiazdą: unika rozgłosu wokół swojego prywatnego życia, śpiewa piosenki, których nie emituje żadna rozgłośnia radiowa, zamiast udziału w komercyjnych hitach woli skromne spektakle muzyczne na scenach wcale nie największych i niekoniecznie stołecznych. Jeśli mamy w Polsce artystów, hm, kultowych, to w swojej dziedzinie - nazwijmy ją aktorsko-piosenkarską - Groniec jest bez wątpienia jedną z nich. Ma wierne, bynajmniej nie oszałamiająco liczne, grono fanów, darzących ją bezgranicznym zaufaniem i dających komfort, że może w swoich poszukiwaniach posunąć się daleko poza - najszerzej nawet rozumiany - główny nurt rozrywki.

"Listy Julii" to właśnie taka wycieczka poza schematy. Nie w pełni autorska, bo stanowiąca swoisty remake albumu Elvisa Costello z 1993 r., a jednocześnie w stu procentach autentyczna i przekonująca. Groniec nagrała płytę, która uwodzi różnorodnością, ale jednocześnie nieco onieśmiela artystycznym kalibrem. To rzecz nagrana bez oglądania się na mody, sugestie i oczekiwanie rynku. Czy odniesie komercyjny sukces? Wątpliwe. Czy sprawi, że fani będą uwielbiać Groniec jeszcze bardziej? Murowane.

Zaczęło się od legendy Romea i Julii. W Weronie, opodal Piazza Bra i przy ulicy - jakże by inaczej - Szekspira, stoi niewielki kościół św. Franciszka. W jego podziemiach, tam, gdzie według legendy spoczęła panna Capuletti, stoi sarkofag z różowego marmuru. Domniemany grób Julii turyści odwiedzali już w XVIII w. (był wśród nich sławny romantyk George Byron), a w 1937 r. do kościoła przyszedł list zaadresowany po prostu: "Julia, Werona". Stróż grobu, który odebrał list, niezwłocznie odpisał, a że najwyraźniej miał epistolarny talent, wkrótce do "Julii" zaczął pisać cały świat. Dziś korespondencję w imieniu bohaterki Szekspira prowadzi stowarzyszenie wolontariuszy, przyznające nawet doroczną nagrodę za najpiękniej sformułowane zwierzenie miłosne.

Elvis Costello - szerokiej publiczności znany obecnie jako mąż i współautor repertuaru jazzowej pianistki i wokalistki Diany Krall - na początku lat 90. ubiegłego wieku miał blisko 40 lat i cieszył się światową sławą awangardowego rockmana - jednego z tych, dla których warstwa literacka piosenek jest równie ważna, jak muzyczne eksperymenty. Nawiązujące do werońskiej tradycji "The Juliet Letters" były właśnie takim eksperymentem: ubranym w formę współczesnej muzyki poważnej zbiorem wierszy do Julii - stylizowanych na teksty, które szeroką rzeką płyną do kościoła San Francesco al Corso.

Costello oddał głos postaciom bardzo różnym i kazał im mówić, pytać i wątpić o bardzo różnych rodzajach miłości. Kobieta, która podejrzewa swojego mężczyznę o zdradę; dziecko, które nie rozumie, dlaczego rodzice biorą rozwód; delikatny młodzieniec, który tęskni; żołnierz, handlarz, starzec... Costello zaśpiewał te teksty z towarzyszeniem smyczkowego The Brodsky Quartet. Jego liryka jest surowa, ascetyczna i agresywna - jak na rockmana przystało. Trudna w odbiorze płyta nie odniosła wielkiego sukcesu komercyjnego i, prawdę mówiąc, jest dziś kolekcjonerskim rarytasem, znanym wyłącznie koneserom.

Dla Katarzyny Groniec, która bezbłędnie dostrzegła w "Listach Julii" materiał idealnie pasujący do swojego artystycznego empoi, album Costello okazał się wyzwaniem literackim (bo sama przetłumaczyła - z dużą zresztą swobodą - wszystkie teksty) i aktorsko-wokalnym. Z lekkością wciela się w całą galerię charakterów, śmieszy, wzrusza, intryguje, krzyczy, szepcze. I przy tym całym emocjonalnym rozmachu znajduje miejsce, by znokautować słuchacza poczuciem humoru (więcej nie napiszę, bo odebrałbym całą przyjemność z tej niespodzianki, umiejscowionej mniej więcej w połowie płyty).

Kompozycje - w oryginale brzmiące nieco monotonnie - zaaranżowali z fantastycznym biglem wrocławianie: pianista Łukasz Damrych i puzonista Tomasz Kasiukiewicz. Z plastyczną wyobraźnią nagrał je producent Marcin Bors. Muzyka wykonywana przez duży zespół pełni - co oczywiste - rolę służebną wobec tekstu i jego interpretacji, ale zdarzają się chwile, gdy czujemy się - jak bohaterka piosenki "Jacksons, Monk and Rowe" - uczestnikami porywającego rytmem rockandrollowego cyrku. Że to tylko taki gorzki żart? A czy świat nie jest żartem?

Katarzyna Groniec "Listy Julii", Luna Music 2009

(Adam Domagała, „Groniec listy śpiewa”, Gazeta Wyborcza Wrocław, 26.10.2009)


Od redaktora serwisu:

Jak z powyższego wynika, ci którzy odpuścili okazję posłuchania „Listów Julii” na żywo sporo stracili. Widownia legnickiego teatru spokojnie mogła pomieścić jeszcze 40-50 osób. Strata to zresztą podwójna, bo po recitalu można było kupić opisywaną w tekście płytę ze sporym rabatem, za jedyne 35 zł. Kto nie wierzy, że była to wyjątkowa okazja, może przespacerować się do najbliższego empiku…