Jest melancholijnie. Władzę bowiem nad wszystkim sprawuje niepozorny operator kamery, który zagląda bohaterom w oczy, do sypialni i w talerze. Widzi wszystko, ale sam jakby nie jest widziany, choć kręci się nieustannie wśród postaci. Nie bez powodu jest okryty czarnym płaszczem, a jego twarz została zasłonięta bandaną w trupi deseń. To agent upływającego czasu. Najnowszą realizację legnickiego teatru recenzuje Adam Kowalczyk.


Jak można dla legniczan w Legnicy napisać recenzję z legnickiego spektaklu w legnickim Teatrze im. H. Modrzejewskiej? Zanim pojawi się na scenie, wszystko o nim zostanie napisane, powiedziane, ustalone. Internetowe publikacje na miejskich portalach działają jak knebel. Co tu dodać, gdy historia zostanie nie tylko streszczoną, ale i ocenioną, i osplendorowaną, czym tam się dało?

Raz doszło nawet do tego, że nim ostatecznie legnicka Melpomena powiła "Hymn narodowy", robione nim zainteresowanie spowodowało, że zdecydowano o dwóch przedstawieniach o statusie premiery. Taką moc ma rodzima publicystyka! Trzeba jednak próbować – audaces enim fortuna iuvat!  I pewnie trzeba go wiele (zamieniam trywialnie fortunę na szczęście, ale cóż…), aby zacne arcydzieło Bergmana z legnickiej sceny potraktować jakoś samodzielnie.

Muzo…! "Nie tylko ku zabawie" – napis rozpięty nad miniaturowym teatrzykiem, w którym Aleksander pielęgnuje swoją wyobraźnię, stawia jego zabawę w rzędzie szlachetnych i najstarszych wytworów kultury. To pierwsze słowa w filmie"Fanny i Aleksander", których - niestety - nie przywołano w Legnicy.

"Wszystko może się wydarzyć, wszystko jest możliwe i prawdopodobne. Czas i miejsce nie istnieją. Na cienkiej kanwie rzeczywistości fantazja snuje i tka nowe wzory" – tymi natomiast słowami z "Gry snów" Ingmar Bergman kończy swoją filmową quasi-biografię. I w tym inscenizacja jest z filmem zgodna.

Rzeczywistość i fantazja splatają się także w legnickiej wersji opowieści. Teatr odkryje głębie pod sceną oraz technikę ponad nią w prologu przygotowującym wydarzenia. Scena wybiegnie na widownię, gdzie stanie niezwykły lustrzany dom. To pokój dzieci, w którym zaznają najpiękniejszych, ale i najstraszniejszych chwil swojego dzieciństwa. Scena cofnie się także w głąb, ku czarnemu technicznemu tłu – tu będzie mrocznie.

Ale zanim do tego wszystkiego dojdzie, tytułowi bohaterowie pokażą nam swoje miasteczko z jego hierarchiami, rytmem życia i wzorami, które za chwilę stworzą akcję. Fanny, Amanda i Aleksander są jeszcze dziećmi i już nie są, już dorośli i jeszcze nie, mają dystans i brak im go. Stąd – opowiadają i są opowiadani; nie od razu wiemy, czyja świadomość tka przedstawianą historię. Z pozoru jest ona rozbrykana i frywolna jak Gustav Adolf Ekdahl, ale poza oficjalnościami rodzinnego zgromadzenia przy świątecznym stole widzimy także nie traktowaną dość poważnie miłość (Gustav i Alma)i gorzkie małżeńskie rozczarowania (Carl i Lydia), i łzy, i pocałunki namiętności, której nie dane było kiedyś rozkwitnąć (Helena i Isak).

Jest melancholijnie. Władzę bowiem nad wszystkim sprawuje niepozorny operator kamery, który zagląda bohaterom w oczy, do sypialni i w talerze. Widzi wszystko, ale sam jakby nie jest widziany, choć kręci się nieustannie wśród postaci. Nie bez powodu jest okryty czarnym płaszczem, a jego twarz została zasłonięta bandaną w trupi deseń. To agent upływającego czasu, prowadzi dozór wydarzeń, jest wszędzie, wie wszystko, widzi duchy, patrzy błędnym wzrokiem zamroczonego bromem pastora. On znosi jedność miejsca i czasu dawno już zakwestionowane w nowożytnym teatrze.  Zasiadająca na scenie publiczność obejrzy dzięki jego wszechwidzącej kamerze wydarzenia z korytarzy, przejść i balkonów. Przeżyje także prawdziwie karnawałową symultaniczną rzeczywistość, gdy jednocześnie zobaczy na żywo wytworną świąteczną kolację i relację video z gaszenia przez profesora Carla Ekdahla gdzieś na schodach świec na kandelabrze – po uprzednim odsłonięciu ineksprymabli.

Trochę to przypomina wykorzystanie teatru jako miejsca we Współczesnym w "Dżumie", która na dwa przedstawienia wymknęła się cenzurze (1983 rok). Wędrowałem wówczas jako widz po zakamarkach teatru, w których Kazimierz Braun pokazał sześć scen powieści Camusa.

Tu po teatrze wędruje kamera, choć runda: bracia Ekdahlowie vs. pastor Vergérus zostanie rozegrana live w pod złoconymi sztukateriami holu ratusza grającego salę audiencji w biskupim pałacu. Brak pośrednictwa technologii pozwoli w pełni smakować różnice temperamentów Ekdahlów, a ich przegrane starcie z wyszukanym w pozach i języku nieznośnie uprzejmym biskupem jest z pewnością bardziej emocjonujące niż kabalistyczne zabiegi Isaka wykradającego dzieciaki. Bliskie plany w relacji video skutecznie też zniechęcą do rodziny Vergérus – sztywniaków bez życia, nieskutecznie kryjących zmarszczki w grubych makijażach. I choć Katarzyna Dworak oschłość – wyższość-nieprzyjemność gra zwyczajnie nadzwyczajnie, to kamera pomnoży to wielokroć. Nie da się nie ulec niechęci, jeśliby historia Aleksandra i jego sióstr nie była komuś znana z filmu.

W tym sensie elektroniczny aspekt spektaklu ma także znaczeniotwórcze działanie. Dlatego wydaje się zagadkowe, że operator kamery jest wymieniony w technicznej części afisza i potraktowany jest tylko jako realizator, choć ma iście chochole (w Wyspiańskim znaczeniu) zadanie w spektaklu.

Od prostych animacji z leśmianowskiego "Bulbulezara" czy "Klasycznej koprodukcji" Modrzejewska mocno i korzystnie się modernizuje, co w obywatelsko-kawiarenkowym spotkaniu na temat kultury ostatnio sygnalizował dyrektor Głomb.

Ostatecznie w końcowej, zawiłej, wirującej wraz ze sceną części widowiska życie Ekdahlów wróci po straszliwej, śmiertelnej perypetii w małomiasteczkową zwyczajność. W poprzednie zdrady, niezrozumienie, kłamstwa i egoizm, ale nic już nie będzie takie samo, choć Gustav Adolf będzie jowialnie wzywać wszystkich do weselenia się po dawnemu. Ambiwalencja głównych postaci spektaklu konstruowana nieubłaganie i trwale od początku do scen finałowych będzie towarzyszyć długo jeszcze po opuszczeniu teatru.

A dzieci – Fanny, Amanda, Aleksander? Ich inkantacje, życzące śmierci pastorowi nabrały (niestety?, na szczęście?) mocy sprawczej upersonifikowanej przez Ismaela i odtąd zabawy w teatr, powoływanie do życia postaci, wymyślanie zdarzeń przestanie już być zabawą.

Luterańska z gruntu teza o naturze ludzkiej trwale skażonej złem (J. Balbierz, "Praopowieści Ingmara Bergmana") dotyczy w równym stopniu ich samych jak i pozostałych. To nie jest jednak pogodna historia. Niezwykłe to widowisko na teatr, garnitur aktorów, troje dzieci i dwa psy. Piękne.

(Adam Kowalczyk, "To nie jest pogodna historia", http://www.gazetapiastowska.pl, 3.03.2020)