Dramatycznie ostry konflikt świeckiej, zmysłowej, a nawet nieco rozpustnej kultury czerpiącej radość z życia skonfrontowanej z dogmatycznie ascetycznym i rygorystycznym luteranizmem to fabularne jądro dramatu Bergmana. To jednak teatr jest głównym bohaterem opowieści, którą na legnickiej scenie wykreował zespół aktorów i realizatorów pod reżyserskim okiem Łukasza Kosa. Powstało widowisko zapierające dech w piersiach. Owacje premierowej publiczności były tego dowodem.


Przeniesienie na teatralną scenę arcydzieła, które filmowi Ingmara Bergmana przyniosło cztery Oscary, w tym także za zdjęcia, scenografię i kostiumy, obarczone było ryzykiem spektakularnej porażki. Tym bardziej, że właściciele praw do scenariusza nie dopuszczali żadnych odstępstw od oryginału. Teatr to jednak nie film, którego (bardzo kosztowna) realizacja trwała siedem miesięcy. W teatrze nie ma miejsca na wielokrotne duble, dopieszczanie scen, ani na operatorskie i montażowe sztuczki. Wszystko (w tym przypadku prawie wszystko) dzieje się tu i teraz, na żywo, na oczach i z udziałem publiczności. Całość już z założenia determinowała ponadstandardową długość przedstawienia i wszelkie ryzyka z tym związane (pomijając nawet niewiadomą, jaką był zaplanowany w przedstawieniu udział trójki małych dzieci i dwóch psów).

Przyznaję. Gdy dowiedziałem się, że przedstawienie (z przerwą) trwa niemal cztery godziny, byłem lekko przerażony. Bond, James Bond, powiedziałby zapewne w takim przypadku, że byłem wstrząśnięty, ale nie zmieszany. Oglądałem przecież film Bergmana i wiedziałem, że - skrócona na żądanie producenta i dystrybutorów - jego wersja kinowa to nadal aż 186 minut. Miałem zatem prawo do obaw, że będę świadkiem męczącej, artystycznej mission impossible, będącej połączeniem reżyserskiego ego i tupetu. Bezczelnego, ale samobójczego skoku z wieży do basenu pozbawionego wody. Sromotnie się pomyliłem. Obawy były na wyrost, jak strach przed nieznanym.

Już w prologu, który zainscenizowano w teatralnym foyer, Fanny (Joanna Gonschorek), Amanda (Anita Poddębniak) i Aleksander (Robert Gulaczyk) tak opowiadają o mieście, w którym toczyć się będzie akcja dramatu, że skutecznie suflują publiczności, że Bergmanowska Uppsala początku XX wieku, w której domach gra się najświeższy operetkowy przebój (Andrzej Janiga na pianinie gra sławny walc z "Wesołej wdówki" Franciszka Lehára, a widzowie z cicha nucą "usta milczą, dusza śpiewa") to - wypisz wymaluj - współczesna Legnica. Tym bardziej, że dziewiętnastowieczny legnicki teatr, jego architektura, wnętrza (od piwnic po dach) oraz wystrój, są kluczowym elementem scenografii oraz kolejnymi miejscami akcji tego rozbuchanego inscenizacyjnie przedstawienia kostiumowego przenoszącego widza w czasy belle époque.

Nie warto streszczać wielowątkowej fabuły spektaklu. Jest dokładnym odwzorowaniem filmowej opowieści, którą bez trudu można obejrzeć w Internecie (np. TUTAJ!). W megaskrócie. Fanny, Amanda i Aleksander (na scenie te postaci odtwarzają równolegle także małoletnie pacholęta reżysera) to dzieci zamożnej teatralnej rodziny Ekdahlów, której nestorką jest ich babka Helena (emanująca ciepłem i dobrocią Ewa Galusińska). Dzieciaki, w tym dojrzewający Aleksander, który już "całuje jak mężczyzna", jak zauważy niania Maj (Małgorzata Patryn), wychowują się w swoistej artystycznej bańce. W atmosferze pełnej ciepła i swobody, także obyczajowej, w której niemal wszystko im wolno, ale jednocześnie zaciera się różnica między teatrem, a prawdziwym życiem. Gdy w trakcie próby do "Hamleta" traci przytomność, a następnie umiera ich ojciec, dyrektor teatru Oscar (Rafał Cieluch), matka dzieci Emilia (Magda Biegańska) zapragnie odmiany poza teatrem i dotychczasowym życiem, w którym wszyscy noszą maski, a "poeci mówią nam, co mamy mówić i myśleć". Poślubia purytańskiego biskupa Vergerusa (kosmicznie trudna, ale absolutnie powalająca rola Pawła Palcata). Surowy ojczym jest twardym zwolennikiem ascezy, moralnej doskonałości, wymuszanej przemocą dyscypliny i rygorystycznego wychowania. Zarówno matka, która zachodzi z nim w ciążę, jak i jej dzieci stają się w praktyce jego więźniami. Narasta między nimi wzajemna niechęć przeradzająca się w nienawiść. Matka pragnie rozwodu. Biskup odmawia, a dzieci życzą ojczymowi śmierci. Z opresji wykrada je podstępem były kochanek babki Heleny i jej przyjaciel, żydowski handlowiec Isak (Łukasz Kos). Biskup ginie w płomieniach. Matka dzieci powraca na łono rodziny i do teatru.

To, co powyżej, nie oddaje jednak emocji, które targają bohaterami, ani prawdy o ich złożonych psychologicznie, najczęściej dwoistych portretach zarysowanych w przedstawieniu. Tym bardziej, że mamy w spektaklu elementy realizmu magicznego, a żywi obcują w nim z duchami. Nikt nie jest tu doskonały, nic nie jest też do końca ani śnieżnie białe, ani absolutnie czarne. Kolorowy i radośnie rozpustny świat domu Ekdahlów silnie kontrastuje z ponurą i ascetyczną szarością domu biskupa i jego mieszkańców (wpada w oko oschła i zasadnicza siostra biskupa grana przez Katarzynę Dworak). Sam Vergerus, choć jawi się jako religijny fanatyk i egoistyczny potwór, ma jednak swoje zasady. Nie daje się ani przekupić, ani zastraszyć, gdy Gustaw Adolf (Paweł Wolak, jak zwykle zabawnie rubaszny w roli seksualnego wampira) i Carl (Bogdan Grzeszczak, świetny w roli tchórza rozczarowanego życiem, żoną i brakiem sukcesów), czyli bracia Ekdalowie, próbują negocjować z nim rezygnację z praw do bratowej i jej dzieci (scena ta, rozgrywająca się w sali kominkowej domu purytańskiego biskupa, która w realu jest teatralnym holem Starego Ratusza, miała zaskakująco zabawne tło, jakim była wystawa prac plastycznych radykalnych artystek-feministek).

Wychowany w teatrze rozpieszczony i nadwrażliwy marzyciel Aleksander to także niejednoznaczna postać. Młodzieniec bywa nieposłuszny, arogancki i zarozumiały. Nie tylko niewinnie fantazjuje, ale też bluźni, kłamie, obmawia, a przy tym nadzwyczaj chętnie korzysta z groźnych i tajemniczych mocy siostrzeńca Isaka, skłonnego do przemocy i trzymanego w odosobnieniu Ismaela (nieprzypadkowo Ola Listwan pojawia się na tle "Ofiarowania Izaaka" Caravaggia i przejmująco śpiewając wywołuje dreszcze). To myśli Aleksandra uczynią z Ismaela anioła zagłady, by zdalnie dokonać okrutnej zemsty na ojczymie. Czuła i przemiła nestorka rodziny babcia Helena także ma swoje grzechy i grzeszki. Ostatecznie wszyscy jej trzej synowie są najpewniej spoza małżeńskiego łoża. Nawet teatr, prawdziwy bohater w scenicznej wersji opowieści Bergmana, jest nie tylko wyidealizowaną przystanią sztuki i azylem dla artystów. Bywa także formą ucieczki przed trudami życia w świat wykreowanej fikcji.

Bezdyskusyjna wydaje się w tej historii jedynie afirmacja rodziny i radości życia, jako wartości samych w sobie. Nieprzypadkowo opowieść rozpoczyna się od odegrania w teatrze Ekdahlów bożonarodzeniowych jasełek, czyli ikonicznej opowieści o Świętej Rodzinie. Kończy ją zaś przyjęcie z okazji podwójnych narodzin - dziecka Emilii i zmarłego biskupa oraz pozamałżeńskiego dziecka Gustawa Adolfa i niani Maj. Wszyscy razem w radosnej zgodzie powiększą rodzinę.

Podczas premierowego przedstawienia (28 lutego) na Scenie Gadzickiego byłem świadkiem wybitnego dzieła w wykonaniu świetnie zestrojonego zespołu. Nie tylko legnickich aktorów w wielu rolach, ale też pozostałych twórców tej piekielnie trudnej realizacji. Z podziwem patrzyłem na wielość i pomysłowość kostiumów (Barbara Sikorska-Bouffał), sprawność, odwagę i fantazję operatora kamery (Kamil Walesiak), oświetlenie teatru i poszczególnych scen (Paweł Walicki, także scenografia). Dramatyczne, czasami rodem z horroru, pełne napięcia i niepokoju sceny podbijała muzyka (Dominik Strycharski).

W efekcie doświadczyłem teatru totalnego. Olśniewającego widowiska multimedialnego z użyciem kamer live i nagrań filmowych (tu były małe wpadki zauważalne dla wprawnego oka), projekcji na dwóch ekranach, akcji ogarniającej niemal całą przestrzeń i wykorzystującej technikę teatralnego obiektu. Wraz z publicznością byłem też uczestnikiem wędrówek po teatralnych wnętrzach, korytarzach i zakamarkach. Teatr opuszczałem zaskoczony, pełen satysfakcji, emocjonalnego rozedrgania i podziwu.

Powiedzieli po premierze:

Jacek Głomb, dyrektor legnickiego teatru: Miałem ograniczoną ufność, że to, co zaproponował i wymyślił Łukasz Kos, jest do zrobienia. Teraz wiem, że ma już swoje miejsce w Legnicy. Wrócił do nas po pięciu latach, jakie minęły już od jego spektaklu "Iliada. Wojna". W tekście "Fanny i Aleksander" Bergmana odnalazł obrazy, które skojarzyły mu się z naszym teatrem i miastem. W tej skomplikowanej realizacji wykazał wielką miłość do legnickiego teatru.

Łukasz Kos, reżyser: Po raz pierwszy w życiu pracowałem z zespołem aktorów, realizatorów, ludzi teatralnej techniki i innych pracowników teatru, z których każdy jest na swoim miejscu i aktywnie działa na rzecz i na powodzenie spektaklu. To coś niesamowitego! Proszę zatem, by następna moja praca w Legnicy była szybciej, niż za kolejne  pięć lat.

Grzegorz Żurawiński