Drukuj

Lech Raczak - reżyser, założyciel Teatru Ósmego Dnia - zmarł 17 stycznia. W piątek 24 stycznia o godz. 13 został pochowany na cmentarzu na Górczynie w Poznaniu. Opowiadają o nim ludzie, którzy spotkali go w różnych momentach życia. Dla Gazety Wyborczej Poznań wspomnienia zebrały Marta Kaźmierska i Violetta Szostak.


Namieszał mi w życiu
Marcin Kęszycki, aktor Teatru Ósmego Dnia:

- Miałem osiemnaście, może dziewiętnaście lat. Byłem nachalnym widzem, który przychodzi na wszystkie przedstawienia "Jednym tchem" Teatru Ósmego Dnia. Któregoś razu zostałem awansowany na biletera, a potem - i to już był zaszczyt - mogłem umyć podłogę przed przedstawieniem. Miałem poczucie, że wycieram ołtarz przed mszą.

To było 27 stycznia 1973 r., urodziny Leszka. Trwała impreza w klubie Od Nowa. Leszek nalał mi solidne szkło białej wódki i kazał wypić. Ja byłem taki chłopiec jeszcze nieprzetarty, taka ilość mnie przeraziła, ale przechyliłem na raz. Myślałem, że się przewrócę, a Leszek mówi do mnie wtedy: "We wtorek o 17 próba".

No i tak wpadłem w kompot. Jak ta śliwka. I chociaż inaczej sobie wyobrażałem swoje życie to ono się wtedy zmieniło. Jeszcze nie wiedziałem, że na zawsze. Nie ma chyba drugiego człowieka, który by tak mi w życiu namieszał.

Był zdecydowanie mistrzem. Wtedy szczególnie, bo wszystko było nowe. Słyszałem coś o Grotowskim. A tu się to nagle zaczęło ukonkretniać. Leszek należał do grona zarażonych Grotowskim, pisał o nim pracę magisterską. I teraz z naszym udziałem, rodził się nowy, zupełnie inny niż repertuarowy teatr. Krytycy nazywali go awangardowym, zaangażowanym, studenckim, teatrem młodej inteligencji, teatrem politycznym czy wreszcie alternatywnym. Grotowski szukał teatru w świecie mitów, archetypów, w "wewnętrznej prawdzie aktora". W Teatrze Ósmego Dnia świat obecny był zawsze w swoim społecznym i politycznym konkrecie. Leszek stał się szybko krytykiem Grotowskiego, niewiernym uczniem i razem szukaliśmy w teatrze własnej i niezależnej drogi.

Leszek na własnych plecach poczuł rok 1968. To było bardzo ważne doświadczenie całego pokolenia. Naocznie obnażało całą grozę najlepszego z ustrojów społecznych, manipulacje, oszustwo i kłamstwo nachalnej propagandy. Wszyscy byliśmy na to bardzo wyczuleni i pobudzeni politycznie i zbuntowani. I to było "mięso" naszego teatru.
 
Uczył nas zawsze, że aktor jest za siebie odpowiedzialny. Że nie ma nikogo, kto go chwyci za rękę i powie: "Teraz dwa kroki w tył i w prawo". Ważne było, że trzeba być sobą, szukać tego, co się ma do powiedzenia. W teatrze demokracja rzadko się udaje. W Ósemkach jednak zaistniała jakaś jej forma. Leszek był liderem i naszym autorytetem, mówił do nas "Dziateczki", ale traktował poważnie, pozwalał się kwestionować. To zawsze stwarzało pole do zażartych i bardzo twórczych sporów. Podsuwał nam lektury. Właśnie zaczynałem studia na polonistyce, ale szybko teatr stał się moim prawdziwym uniwersytetem. Czytaliśmy Gombrowicza, Dostojewskiego, Sołżenicyna, Camusa, zakazanego Miłosza, Eliota, młodych polskich poetów: Barańczaka, Krynickiego, Kornhausera - wymieniem tylko niektórych autorów, którzy byli inspiracją, stanowili częsty temat naszych rozmów.

Funkcjonowaliśmy bardzo blisko siebie przez dwadzieścia lat. Najtrudniejszych lat. Leszek dbał o naszą niezależność, przy istniejącej cenzurze i nieustającej inwigilacji tajnej policji. Potem była tzw. emigracja. Kiedy na początku lat 90. wróciliśmy do Polski zrobiliśmy wspólnie spektakl "Ziemia niczyja". Już w trakcie pracy nad tym przedstawieniem nasze drogi zaczęły się powoli rozchodzić. Leszek tęsknił za Włochami, do tego dochodziły osobiste wątki. To odchodzenie trwało wiele miesięcy. I tak jak przy rozwodach - było procesem bardzo bolesnym. Minęło wiele lat, a ja nadal nie potrafię do końca o tym mówić... To pokazuje, że to rozstanie musiała poprzedzać wielka namiętność, skoro tak długo nie poleczyły się rany. Kiedy po tak długim i intensywnym czasie coś się przerywa, to coś jednak zostaje.

W okresie, gdy byliśmy blisko on nie musiał mówić nic, a myśmy wiedzieli, o co mu chodzi. Potem przyjął bardziej tradycyjną rolę reżysera. To nie jest łatwe, kiedy zespół, z którym się pracuje, jest ciągle inny. A on tak pracował. W Legnicy, w Poznaniu, w Gnieźnie, we Wrocławiu, również we Włoszech.

Świetnie pisał. Widziałem niektóre z przedstawień Leszka, niektóre podobały mi się bardzo, inne mniej. To było zawsze patrzenie na pracę kogoś, kto jest zarazem bliski i daleki. Na pewno nie umiałem już patrzeć na jego spektakle jak zwykły widz. Pojawiały się w nich często wątki metafizyczne, oswajanie śmierci, ale ciągle mocno zakotwiczone w tu i teraz.

On, gdy jeszcze byliśmy razem, był pierwszym widzem naszych improwizacji. Inspirował, choć sam nie był aktorem, poza samymi początkami Teatru Ósmego Dnia. Ale widziałem raz jego aktorski popis, który był absolutną perłą. W latach 80., w krótkim okresie "Karnawału Solidarności" byliśmy razem we Włoszech, każdy z osobna sobie coś tam zwiedzał. I gdy się zeszliśmy na kawie Leszek zaczął nam opisywać płaskorzeźbę, którą gdzieś zobaczył. A właściwie nam ją odegrał, rozpłaszczając się nieomal na ścianie, odtwarzając całą dramaturgię, poszczególne postaci. Pękaliśmy ze śmiechu. Lechu miał niesamowite poczucie humoru, niesamowite wyczucie absurdu i zaskakujących puent.

Z innych anegdot - Leszek miał skomplikowane stosunki z psami. Psy go uwielbiały, ale bez jakiejś wylewnej wzajemności. Z psami Leszek chętnie się witał, ale miał z nimi komunikacyjne problemy. Pewnego dnia wylądował gdzieś we Włoszech bez paszportu, bo go zgubił, miał tylko kartkę z konsulatu. Procedura się zaczęła przedłużać, pojawił się strażnik z psem. Pies zobaczył Leszka, zamerdał ogonem, dociągnął swojego strażnika do Leszka, obwąchał go z każdej strony, oblizał, obleciał naokoło i zaczął na niego wskakiwać. No i zaczęła się osobista kontrola, bardzo dogłębna. Oczywiście nic się nie udało znaleźć i w końcu ten strażnik mówi do Leszka: "Nie wiem, gdzie to masz, ale ten pies nigdy się nie myli".

Przez ostatnie 30 lat nie widywaliśmy się zbyt często, ostatnio najczęściej na manifestacjach i protestach. Ale dla mnie ważne było, że gdzieś jest. Pewnie, że ta niezagojona rana gdzieś między nami była. Ale ona się miała szansę zabliźnić. Zabrakło trochę czasu.

Byłem u Leszka w mieszkaniu na Poznańskiej jakieś trzy tygodnie temu. A tam gołe półki na książki, gołe ściany, karton na kartonie. Meble przygotowane do wywózki. Gdzieś tam otwarty komputer, jedno światełko. Kamienica miała być remontowana i Leszek musiał się wyprowadzić. Spędził w tym mieszkaniu chyba więcej niż 50 lat. Kawał życia. Pamiętam zdarzały się tam nasze teatralne spotkania, była wódeczka, były dyskusje, podniesione głosy i zawsze o coś ważnego chodziło. Wtedy każda kuchnia, każde niezależne mieszkanie, gdzie można było się spotykać, było na wagę złota. Z mojej małej kawalerki też szybko zrobił się klub towarzyski, herbatę robiłem w termosie i szło kilka litrów dziennie.

Ostatnio widziałem się z Leszkiem na pogrzebie Tomka Sadowskiego. Przyszedł w takiej wełnianej ciepłej czapie, bardzo nietwarzowej. Ja nie miałem czapki i potwornie zmarzłem. I wtedy sobie przypomniałem, że swoją czapkę zostawiłem u Leszka w domu... Powiedział: "To przyjdź w miarę szybko, bo ja się już wyprowadzam". Nie zdążyłem. On jest mi dłużny czapkę. Ja jemu znacznie więcej.

Jeszcze nie, jeszcze nie
Michał Merczyński, dyrektor Malta Festival Poznań:

- Na początku lat 90. miał zawał i trafił do szpitala. Opowiadał, że kiedy tak leżał sobie z innymi pacjentami, w pewnym momencie zobaczył księdza, który podchodził do kolejnych osób. Gdy przyszła jego kolej, otworzył oczy i poprosił: "Jeszcze nie, jeszcze nie". W piątek, kiedy wydarzyło się to wszystko, marzyłem, żeby ta scena ze szpitala się powtórzyła.

Zwykle na przyjęciach jest za mało stolików. W ostatni piątek staliśmy sobie z Lechem w kącie dobre pół godziny z talerzykami i gadaliśmy. Miał problem z gardłem, opowiadał, że jest na kartonach, musi się wyprowadzić i to go wkurza. Ale rozmawialiśmy też o planach na następny festiwal. Umówiliśmy się, że się niedługo spotkamy, żeby wszystko na spokojnie dokładnie obgadać...

Poznałem Lecha w 1981 r. na dużym strajku w Collegium Novum. Artyści Teatru Ósmego Dnia grali w holu spektakl. Potem mogliśmy z Leszkiem porozmawiać. Był tam też Jacek Kuroń. Dla mnie, wtedy młodego chłopaka, który przyjechał do dużego miasta z Książa Wielkopolskiego, to było piorunujące przeżycie.

Później Lechu zrobił z Teatrze Polskim "Proces" Kafki. I chodziliśmy oglądać aktorów Ósemek w kościołach. A potem oni wyjechali. Kiedy wrócili na początku lat 90., razem zrobiliśmy pierwsze edycje festiwalu Malta. To Leszek pomógł ściągnąć do Poznania Teatr Nucleo. Miał kontakty na świecie, to, że został dyrektorem artystycznym festiwalu, po burzliwym rozstaniu z Ósemkami, było naturalnym transferem. To on mi pokazał spektakle Pippo Delbono. Nawet jeszcze nikt z organizatorów festiwalu w Awinionie nie wiedział, że jest taki niezwykły facet. A Lechu już go odkrył. Podczas spektakli Pippo na Malcie Lechu w poruszający sposób czytał dialogi. On, o czym nie każdy dziś pamięta, był świetnym aktorem. Mieliśmy taki pomysł, żeby w tym roku, z okazji 30. edycji Malty podczas spektaklu Pippo Delbono znowu zaprosić Lecha do czytania. Ale tak się już nie stanie.

Przez 20 lat, kiedy współtworzyliśmy Maltę, nie we wszystkim się zgadzaliśmy. Był zdania, że nie powinniśmy odwoływać spektaklu "Golgota Picnic". Ale mimo różnic zdań nigdy nie zerwaliśmy stosunków. Kiedy widział, że na Malcie pojawia się młode pokolenie, mówiące swoim głosem, odszedł. Opowiadał wtedy, że ma plany na najbliższe 10 lat. Nie wiem, czy wszystkie zrealizował. Wiem, że zrobił wiele rzeczy bardzo ważnych. W zeszłym roku wrócił na ten maltański plac. Był w świetnym humorze. Chyba miał jakiś pomysł.

Wiem, że Lechowi bardzo nie podobało się to, co się teraz dzieje w Polsce. Przejmował się tym, miał nie tylko wyraziste poglądy na tematy artystyczne, ale też polityczne. Był twórcą teatru otwartego, opłaconego własnym życiem.

Żałuję, że nie zostało po nim więcej materiałów audiowizualnych. Może gdzieś leżą i teraz przyjdzie czas na ich odkrywanie, dzielenie się nimi? To ważne. Teatr jest bardzo ulotny.

Czytał też instrukcję obsługi telefonu
Anna Hryniewiecka, dyrektorka CK Zamek:

Lecha poznałam, kiedy zaczęłam pracę jako rzeczniczka Malty. On był przez lata dyrektorem artystycznym festiwalu. Z czasem przestał być dla mnie "panem Lechem", a stał się Leszkiem. Przedtem przez lata był dla mnie kimś trochę z innego świata. Osobą wielkiego talentu, która nie zajmuje się zwykłymi ludzkimi sprawami, nie potyka się o problemy codzienności.

Pamiętam, że kiedyś razem z Joasią Przygońską i Lechem jechaliśmy autem do Warszawy. I on cały czas coś czytał. Myślałyśmy, że to co najmniej dzieło Kierkegaarda, albo jakieś jego własne teksty, nad którymi wciąż pracuje. W pewnym momencie on powiedział: "Kurwa, nic z tego nie rozumiem!". Okazało się, że siedział nad instrukcją obsługi swojego telefonu Motorola. "Jednak jest jednym z nas!" - pomyślałyśmy. On miał do tej swojej legendy duży dystans. I bardzo mądrze mówił o tym, że w dzisiejszych czasach spektakl wystarczy dobrze wypromować i właściwie on może już zostać przeżyty bez oglądania. Miał tę niezwykłą ostrość spojrzenia.

Często przychodził do Zamku, nie tylko na spektakle czy na wystawy, ale po prostu na kawę. Niedawno powiedział do mnie z wyrzutem: "Słuchaj, zlikwidowałaś mi kawiarnię". Zaprosiłam go, żeby przyszedł do nowej, za kilka dni. Przyszedł.

Ojciec chrzestny
Piotr Tetlak, scenograf, kierownik Pracowni Zjawisk Teatralnych na UAP, założyciel teatru Asocjacja 2006:

Mówiłem do niego: "Dobrze, tato". Tak, było w tym trochę ironii. Ale tylko trochę. Bo to Leszek nadał mi życie teatralne.

Z moją przyszłą żoną Ewą zostaliśmy przez niego zaproszeni po czwartym roku studiów na Sycylię do Katanii, gdzie zrobiliśmy wspólnie "Don Cagliostro" dla Arca Teatro. Polecił nas Leszkowi Jarek Maszewski, u którego studiowaliśmy. Gdy wróciliśmy, Jarek zapytał Leszka: "No i jak tam ci moi studenci?". A Leszek: "No, fatalnie, fatalnie, prawie w ogóle nie zwiedzali, tylko pracowali i pracowali".

Potem już co chwilę realizowaliśmy wspólne produkcje teatralne. Zrobiłem ich z Leszkiem 21. Dyskutowaliśmy, ale nie kłóciliśmy się nigdy. Leszek bardzo plastycznie myślał.

Nazwałbym go też "ojcem chrzestnym". Takim jak z sycylijskiej mafii, tylko że pozytywnym. Chodzi mi o to, w jaki sposób mówił i jak odbierano jego słowa. Byłam świadkiem paru sporów, w których Leszek słuchał, a potem zabierał głos i robił to tak dosadnie i celnie, że nikt nie był w stanie tego skontrować.

20 lat po naszym pierwszym wyjeździe do Katanii zaprosił nas na wakacje do siebie do Włoch. Wyrysował nam z pamięci mapę: kilka stron, opisy, rysunki, jego spostrzeżenia dotyczące miejsc. To było tak dokładne, że ani razu nie musiałem nawracać. I pomyślałem, że zrobił nam właściwie mapę swojego życia. Bo przecież tyle razy tę drogę pokonywał.

Pojechaliśmy też do niego rodziną na wakacje kilka lat temu. Wybrał się z nami na objazd Włoch i był naszym przewodnikiem. Kąpaliśmy się nad jeziorem Garda. Widzę go, jak zrzuca ubranie i skacze na główkę. Patrzyłem zdumiony. Miał 70 lat, a ruchy i ciało dużo młodsze.

Ostatnio widzieliśmy się 9 stycznia, tuż przed jego wyjazdem do Legnicy, gdzie wznawiał "Makbeta". Nie mógł być z powodu tego wyjazdu na wernisażu mojej wystawy w galerii w Mosinie, a chciał ją zobaczyć i rozmawialiśmy o tym, że go tam zawiozę. I już go nie zawiozę.

Wiedziałem, że Leszek miał słabe serce, bo byłem dwa razy świadkiem, jak go ratowano. Na plenerze w Skokach otwierałem o czwartej rano bramę karetce. Gdy teraz dostałem wiadomość, że Lechu jest reanimowany, to myślałem, że też się tak skończy, że Lechu wyjdzie z tego i następnego dnia pójdziemy do niego i sobie pogadamy.

Przepowiadał w spektaklach wizje, sny na temat swojego odejścia. Ale patrząc na jego pewny krok, dziarskość, plany kolejnych spektakli, pomysły, nie wierzyło się w to.

Jakiś czas temu dostaliśmy od niego papier czerpany. Arkusze papieru, które miał jeszcze po swoim ojcu. Mówiliśmy sobie z żoną, że namalujemy na nich coś dla Leszka. Nie zdążyliśmy. Wczoraj powiedzieliśmy sobie, że zostawimy je puste.

O Miłoszu i włoskiej piłce
Przemek Prasnowski, reżyser, szef Baraku Kultury:

Z Lechem zawsze świetnie się rozmawiało. Umiał pięknie mówić o kwestiach metafizycznych i egzystencjalnych, o Mickiewiczu, o Miłoszu. Ale też o piłce nożnej, szczególnie lidze włoskiej. Był szalenie interesującym człowiekiem, gawędziarzem, częściowo zanurzonym w kulturze włoskiej. Ta mieszanka polsko-włoska czasem z niego często wychodziła, szczególnie kiedy złapał kontakt z rozmówcą, to zachowywał się jak prawdziwy "południowiec", stawał się wylewny, gadatliwy.

Bardzo mi imponowało, że miał taki intymny kontakt z aktorami. Obserwowałem go kiedyś podczas prób, kiedy potrafił podejść do aktora, żeby przekazać mu swoje uwagi, zamiast krzyczeć, co myśli gdzieś z głębi widowni. Powiedział mi kiedyś: "Przemo, są takie sceny, których reżyser nie rozumie. Nie musisz wszystkiego rozumieć. Powinieneś panować koncepcyjnie nad całością, ale są czasem takie rzeczy w spektaklu, których obecność trudno wytłumaczyć, a one właśnie tam muszą być".

Teraz wszyscy będziemy próbowali stawiać Lechowi pomniki, a myślę, że on by tego nie chciał i nie musimy tego rozumieć, po prostu powinniśmy to przyjąć.

I jeszcze rozbieranie szaf
Janusz Stolarski, aktor, reżyser, pracował z Raczakiem, ostatnio przy spektaklach grupy Orbis Tertius - Trzeci Teatr Lecha Raczaka:

Najmocniej teraz we mnie jest obraz smutnego, zmęczonego człowieka, który siedzi na kartonach w mieszkaniu przy ul. Poznańskiej, i szeptem - bo po operacji krtani szeptał teraz - mówi: "Kurwa, chciałbym już w końcu mieć trochę spokoju".

Musiał się wyprowadzić z mieszkania przy Poznańskiej, w którym mieszkał przez dużą część życia. Pan, który jest właścicielem kamienicy, dał mu termin do końca roku na wyprowadzkę. W związku z tym, że robiliśmy próby do nowego spektaklu, Lech go ubłagał, że jeszcze chwilę. I do końca stycznia dostał termin. Lechu był ostatnim z lokatorów, który się jeszcze nie wyprowadził, bo nie miał siły.

Ten właściciel próbował go tymczasowo przenieść na Wildę, na ul. Fabryczną. Raz tam byłem i mi wystarczyło. Nie chciałbym, aby ktokolwiek musiał w takich warunkach mieszkać. Nie chciałem Lechowi tego mówić, nie chciałem go pogrążać, ale wiedziałem, że to się nie uda.

I jeszcze rozbieranie szaf. Bo tam na Wildzie drzwi miały szerokość 70 cm. A Lech miał takie piękne, stare szafy po rodzicach, i trzeba było to rozbierać. Na niedzielę się umówiliśmy na rozbieranie tych szaf. On miał rzeczy z całego życia w tym mieszkaniu. "Czy to po ojcu wyrzucić? Czy zostawić?". Siedział w tych kartonach. Jeden mały odłożył na bok: "O, to chyba wyrzucę, bo to są stare tapety". Chciał jak najwięcej zabrać. Nie miał duszy kogoś, kto wyrzuca, jeśli nie używa.

Słyszę teraz, jak jeden z jego przyjaciół mówi: "No, Lechu był taki niezaradny". Z taką wyższością, że on to się ustawił w życiu.

I jak słyszę teraz, jak sobie miasto buduje pomniki na jego osobie, to myślę, dlaczego - jak mówi nasza noblistka - nie mieli czułości, gdy żył. Wiem, że zwracał się do urzędu miasta, ale proponowali mu jakieś rudery do remontu. I gdyby pani widziała, w jakich warunkach myśmy odbywali próby w Poznaniu, toby pani nie uwierzyła. Cieszyliśmy się, gdy koleżanka, która wyjechała za granicę, odstąpiła nam mieszkanie na próby. "Wielki artysta" - słyszę teraz. A ten wielki artysta nie miał w Poznaniu swojego kąta.

Lech nie epatował swoimi problemami. Ale myślę, że ta sytuacja z przeprowadzką dla człowieka po zawałach, mogła być nie do przejścia. Nie byłem przy jego umieraniu. Ale wiem, że w ostatnim momencie wezwał mnie, żebym pomógł mu poradzić sobie z tą za dużą szafą. Może zrobię o tym performance: poproszę urzędników, żeby wnieśli starą szafę przez drzwi, które mają 70 cm.

(Marta Kaźmierska, Violetta Szostak, "Lech Raczak nalał mi solidne szkło białej wódki i kazał wypić. A potem powiedział: "We wtorek o 17 próba"", https://poznan.wyborcza.pl, 24.01.2020)