Drukuj
Nie ma już Lecha. Coś się skończyło. We mnie, w naszym teatrze. „Wodzu, zmierzam już na Łukasińskiego” – napisał w ostatnim esemesie do mnie. Mówił czasami do mnie „wodzu”, ale to on był moim Mistrzem i Największym Przyjacielem. Nic już nie będzie takie, jak było. Pisze i wspomina Jacek Głomb.
 
To był 1984 rok. „Noc stanu wojennego”, najbardziej ponury czas, jaki pamiętam. Robiliśmy wtedy z kolegami w Tarnowie teatr w takiej sprawie, że na scenie można powiedzieć więcej niż w rzeczywistości. To był teatr – można tak rzec – polityczny. Nazywał się „teatr nie teraz”, wystawiliśmy tam między innymi "Miedzy wierszami wierszy" według Szarugi. Potem, jak to często bywa, w kontrze wobec lidera grupy, Tomasza A. Żaka (notabene do dziś działającego razem z teatrem, ale już po zupełnie innej stronie), odeszliśmy, postanawiając działać na własną rękę. W PRL-owskiej rzeczywistości małego miasta bez powodzenia szukaliśmy swojego miejsca. Pamiętam, jak odwiedziłem pewnego dyrektora Klubu Prasy i Książki z pytaniem, czy możemy skorzystać z sali będącej w jego dyspozycji. Odpowiedział, że tak, ale pod warunkiem, że zrobimy coś „słusznego”. Może być Majakowski, tyle że jakoś inaczej. Ten „Majakowski, ale inaczej” siedzi mi w głowie do dziś.
 
Nie wiem, kto pierwszy rzekł o Ósemkach. Pewnie wiedzieliśmy o nich wcześniej, byli przecież legendą. A może to była pierwsza przypadkowa wizyta na Festiwalu Teatrów Ulicznych w Jeleniej Górze? Pamiętam, że widziałem wtedy "Raport z oblężonego miasta" według Herberta. A że jeździliśmy całą paczką z namiotem w Karkonosze, może zobaczyliśmy go przy okazji? Nie wiem, minęło już prawie 40 lat, wszystko miesza się i kotłuje. Ale ta wizyta w sierpniu 1984 roku w Jeleniej była już świadoma. Postanowiliśmy poradzić się Lecha Raczaka, Pana Boga alternatywy, Najwyższego Autorytetu, co robić dalej z naszym teatrem. Pamiętam, oglądałem wtedy w domu kultury w Kowarach zjawiskowe "Więcej niż jedno życie". Podczas spektaklu wysiadł prąd i aktorzy Ósemek – razem z Lechem – weszli na drabiny, coś tam połączyli, światło wróciło, a oni zaczęli spektakl dokładnie od tej kwestii, na której przerwali! A potem w Lubomierzu akcja uliczna "Cuda i mięso" z wstrząsającym Tadkiem Janiszewskim, który pchał swój wózek kloszarda przez całe miasteczko. Podczas festiwalu szukałem pretekstu, żeby podejść do Lecha i zadać mu fundamentalne pytanie. Już nie wiem, jak, kiedy, w jakich okolicznościach to zrobiłem, ale pamiętam mój przydługawy, przełamujący lęk społeczny wywód o problemach, jakie właśnie przed nami stoją. Pamiętam też Jego zdziwioną twarz i replikę: „No, to zmień miasto”. „Co?” – „Zmień miasto!” – „Ale ja nie chcę, my nie chcemy wyjeżdżać z Tarnowa” (Lechu odwrócił się już na pięcie i odszedł). Zmień miasto. Tak brzmiała odpowiedzieć dla niespełna dwudziestolatka, który nie zrozumiał metafory. ZMIEŃ MIASTO. 10 lat później zaczęliśmy to robić całą drużyną w Legnicy. I robimy to do dziś.
 
Potem było nasze spotkanie na początku lat dziewięćdziesiątych w Ośrodku Teatru „Warsztatowa” w Tarnowie, gdzie Ósemki pokazywały "Ziemię niczyją". Prawie nic z tego nie pamiętam, wszystko organizowali starsi koledzy. I w 1997 roku – już z legnickim teatrem – prezentacja "Złego" na festiwalu Malta-off w Poznaniu. Pamiętam, że Lech oglądał nasz spektakl, był dyrektorem artystycznym festiwalu. Jak przez mgłę kojarzę wizytę w jego gabinecie dyrektorskim w Tetrze Polskim w Poznaniu. Ale co ja tam robiłem? W jakiej byłem sprawie?
 
I potem przyszedł do teatru w Legnicy list. Muszę go odnaleźć, obiecuję to sobie od 20 lat, od kiedy Lech coraz mocniej wiązał się z Legnicą. Napisany ręcznie, co w roku 2001 nie było już tak częste. A w liście zaproszenie dla naszego "Hamleta, księcia Danii" do głównego nurtu festiwalu Malta. I propozycja wyreżyserowania spektaklu w Legnicy. Zamurowało mnie. Stanąłem na baczność. Niebiosa się otworzyły, zstąpił z nich Pan Bóg i rzekł: „będziemy współpracować”. Teraz, po 17 latach i ośmiu, najczęściej bardzo dobrych spektaklach, wszyscyśmy się przyzwyczaili do obecności Leszka. Ale wtedy to było coś wielkiego – to był ten pierwszy raz.
 
Leszek znalazł w Legnicy swój drugi dom, znalazł zespół, drużynę, przyjaciół, jak to górnolotnie napisał Leszek Śliwonik – „teatr bliski idei teatru alternatywnego”. Wszystko prawda. I znalazł też przestrzeń do realizacji swoich niebanalnych pomysłów. W jednym z tekstów w 2014 roku napisał: „przemieszkałem w Legnicy «na Księżycu» (tak mówimy na Dom Aktora na ul. Księżycowej) w ciągu 10 lat ponad 15 miesięcy…”. Myślę, że od 2014 roku, kiedy nasze relacje były coraz bliższe i Lechu często przyjeżdżał do nas nie tylko w związku ze swoimi realizacjami,  możemy spokojnie dodać kolejne 10 miesięcy.
 
Modrzejewska by Raczak zaczęła się w 2003 roku od  "Zony" według "Stalkera" Tarkowskiego, granej w zdegradowanej przestrzeni Sceny na Nowym Świecie (2003). Po niej była widowiskowa opowieść o stu latach (w sto minut) XX wieku: "Plac Wolności" (2005), grany na Scenie na Ściegiennego (i zarejestrowany przez Polskie Wydawnictwo Audiowizualne). Dalej szedł fascynujący „tryptyk rewolucyjny”: "Dziady" Mickiewicza (2007) na Scenie na Piekarach (objeździliśmy z nimi pół Polski), "Marat-Sade" Weissa (2008) i absolutne odkrycie Lecha: przepisana na nowo "Róża" Żeromskiego, którą gramy do dziś pod tytułem "Czas terroru" (2010). Premiera spektaklu odbyła się w byłym teatrze variétés – na nieistniejącej już Scenie na Kartuskiej, teraz gramy ten spektakl na Scenie na Nowym Świecie. I ostatnie jego przedstawienia: "Madonna, Księżyc i pies" (2013) według powieści Bauerdicka, plenerowy "Skarb wdowy Schadenfreude" Urbańskiego (2016 – objeździliśmy z nim podwórka i place miasteczek Dolnego Śląska), a wreszcie pierwszy Lecha Szekspir: "Makbet" (2017).
 
I choć "Makbet" nie był klasycznie sceniczny (przestrzeń spektaklu ingerowała nieco w widownię, wymontowujemy fotele), to była to Jego pierwsza legnicka robota w „zwyczajnym” teatrze. Dlaczego? Bo delikatnie rzec ujmując, Lechu nie przepadał za klasycznymi przestrzeniami. I jeszcze jedna legnicka przygoda Leszka – konsultacja reżyserska przy autorskim spektaklu Pawła Palcata "Maraton/Tren". Na Scenie na Strychu, nie w klasycznej przestrzeni…
 
Rozpisałem się o tym legnickim doświadczeniu, bo mam wrażenie, że nie jest ono powszechnie znane i – mówiąc eufemistycznie – nie jest przez to doceniane. Liczni akolici rozwodzą się nad alternatywną twarzą Lecha Raczaka, zapominając, że przez ponad 20 lat robił spektakle w tzw. teatrze instytucjonalnym. A z tego 17 lat w Legnicy przedstawienia najczęściej wybitne, a zawsze świetnie postawione. Nie chcę się spierać, ale mam wrażenie, że owi opisywacze nie zawsze wiedzą, o czym piszą, po prostu nie znali Lecha z tych jego konkretnych działań.
 
W niedzielę 12 stycznia po raz ostatni spotkałem się z Lechem. Dzień wcześniej wznawiał naszego "Makbeta", wieczorem oglądał spektakl i nie mógł się nadziwić, że prawie pełna widownia chłonęła opowieść tak jak sensacyjny film z nieznanym zakończeniem. „Przecież wszyscy wiedzą, jak to się skończy!” – mówił i nie wiem już, czy tak naprawdę myślał, nazbyt ufając w dzisiejszą powszechną znajomość dzieł Szekspira, czy to była ironia. Podobnie jak wielu Jego przyjaciół nie do końca wiedziałem, kiedy mówi serio, a kiedy wpuszcza rozmówcę w maliny… A potem opowiedział mi o swoich teatralnych marzeniach. Zaczął od "Mistrza i Małgorzaty", co nie spotkało się z moim wielkim entuzjazmem. Popatrzył na mnie chyba ironicznie i odrzekł, że teraz w Poznaniu, w Fundacji Orbis Tertius, robi spektakl o postaci, która jakby wyszła z powieści Bułhakowa. O Arsieniju Michajłowiczu Awraamowie. Nie znacie? To posłuchajcie (za Anną Błagają "Przygody Rewarsawra"):
 
„W listopadzie 1923 roku w Moskwie odbywała się prawdziwa fantasmagoria: z okazji rocznicy rewolucji wykonywano tutaj tak zwaną „Symfonię gwizdkową”. Skład „instrumentów” był oszałamiający - gwizdki i syreny fabryk, zakładów, parowozów, a jeszcze artyleria: salwy armatnie, strzelanina z karabinów maszynowych oraz strzelb. Figura w łachmanach to właśnie autor dzieła, muzyk-wynalazca, znany z imienia Rewarsawr (rewolucyjny Arsenij Awraamow), widać ją było na dachu czteropiętrowego budynku: postać wymachiwała flagą dyrygując w ten sposób swoim ogromnym, patetycznych i napawającym strachem każdego tworem. (…) Moskwiczanie zgromadzone na ulicach, aby posłuchać utwór, byli mocno zaintrygowani, ale też i przestraszeni. Ze wspomnień świadków: „ryk był taki, że ludzie „byli zatroskani tylko jedną rzeczą: jak najmocniej zatkać uszy, aby nie pękły im bębenki”.
 
Arsenija Awraamowa jeszcze za życia uważano za postać półfantastyczną. Natomiast teraz jest on dla nas w ogóle figurą całkiem nierealną. Ten rewolucjonista o płonących oczach, tajemniczej przeszłości i nadprzyrodzonych zdolnościach miał zrobić rewolucję w muzyce: obalić istniejący tonalny układ. W zamian on wymyślił nowy system, łączący, jak proletariuszy wszystkich krajów, systemy tonalne wszystkich narodów świata. On marzył o „muzyce przyszłości”, połączonej z nauką; dlatego utworzył Stowarzyszenie Leonardo da Vinci, końcowym celem którego było wykonanie muzyki bez muzyków; prowadził doświadczenia z ”rysowanym dźwiękiem” na filmie, uprzedzając syntezatory. W roku 1920 złożył na ręce Łunaczarskiego projekt o spaleniu wszystkich fortepianów, jako instrumentów, które zepsuły wszystkim słuch…”
 
Miesiąc temu, 20 grudnia, odbyła się w Poznaniu próba otwarta spektaklu "Symfonia o syrenach", opartego na biografii Awraamowa. Żałuję bardzo, że nie mogłem na niej być. Lechu nie afiszował się ze swoimi planami, jak zapraszał, to tak: „jak możesz – wpadnij”. Strasznie chciałbym zobaczyć ten spektakl.
 
 A potem gadaliśmy o naszych legnickich planach. Zależało mi, żeby po wyprawach po klasyce wrócił do opowieści o Polsce, o naszej rzeczywistości. I wtedy zaczął mi mówić o powieści Ziemowita Szczerka "Siwy dym albo pięć cywilizowanych plemion". Jako inspiracji do autorskiej opowieści.
 
Leszek miał genialną intuicje do projektów zaskakujących, odkrywczych, odjechanych. Kto wpadłby na pomysł, aby przestrzenią spektaklu była odwrócona kamienica („Zona”)? Kto w sto minut (tyle trwał "Plac Wolności") porwałby się na opowieść o całym XX wieku? Kto opowiedziałby "Dziady", wyrzucając z nich Rosję? Kto przepisałby na nowo grafomańską "Różę" Żeromskiego i stworzył z niej współczesny spektakl ("Czas terroru")? Kto odkopałby nieznaną szerzej opowieść niemieckiego pisarza o komunistycznej Rumunii, w której wystrzelenie Łajki na Księżyc miejscowi interpretują jako zagrożenie dla Matki Boskiej, mieszkającej przecież w niebie ("Madonna, Księżyc i pies")? Tylko Artysta. Czarodziej Teatru.
 
Umówiliśmy się, że przeczytam książkę Szczerka i szybko wymienimy się refleksjami. Też chciał ją na nowo przeczytać, mówił, że musi kupić, bo swój egzemplarz ma już zapakowany w pudła, przeprowadzał się po kilkudziesięciu latach do innego mieszkania. Myślę, że bardzo to przeżywał. W oknie łazienki w naszym legnickim mieszkaniu na ul. Łukasińskiego gruchały gołębie. „W styczniu gruchają, coś im się pomyliło. Pamiętam jak raz w Weronie słowik zaczął śpiewać w środku zimy”. I odszedł do swoich spraw.
 
Zwykłe spotkanie. Jedno z tysiąca. Ostatnie spotkanie. Nie ma już Lecha. Coś się skończyło. We mnie, w naszym teatrze. „Wodzu, zmierzam już na Łukasińskiego” – napisał w ostatnim esemesie do mnie. Mówił czasami do mnie „wodzu”, ale to on był moim Mistrzem i Największym Przyjacielem. Nic już nie będzie takie, jak było.
 
(Jacek Głomb, "Czarodziej teatru", http://teatralny.pl, 22.01.2020)