Drukuj

„Cześć, redaktorze” – słyszę głos Leszka. Mówi powoli, jakby leniwie, z ironią, która maskuje życzliwość albo – jeśli trzeba – z życzliwością, która maskuje ironię; czasem – wściekłe szyderstwo. Zmarłego Lecha Raczaka wspomina Janusz Majcherek.


Znamy się prawie czterdzieści lat, widujemy się to tu, to tam, przypadkiem albo z jakiegoś powodu: Festiwal Malta, Łódzkie Spotkania Teatralne, wspólne jurorowanie, jego premiera, czyjaś premiera, na którą przyszedł lub przyjechał. Niezobowiązujące pogawędki, krótkie wymiany opinii o tym i owym. Parę razy – dwa, trzy – tak zwane rozmowy istotne albo tylko nocne gadania, jak wtedy, gdyśmy dzielili pokój podczas przeglądu teatrów „Krzesło” w Żyrardowie. No i może wtedy, gdy go odwiedziłem w poznańskim domu. Był po pierwszym zawale, wrócił ze szpitala, Daria prosiła, żebym przy nim nie palił.

Żadna przyjaźń, może nawet nie koleżeństwo – znajomość. Chyba nie mogło być inaczej, bo przyjaźnią związałem się z Teatrem Ósmego Dnia wtedy, gdy Leszek się z nim rozstał. Więc trochę jak po rozwodzie: chcąc nie chcąc zostaje się z jedną stroną, nawet jeśli brak powodów, żeby być przeciwko drugiej.

Teraz, gdy Leszka nie ma, nic mi się nie układa w porządne epitafium, przemykają w pamięci flesze, migawki, epizody, czasem pocieszne. Leszek w kasynie. A z nim cała banda obszarpańców, łącznie ze mną – w podartych dżinsach i punkowej skórze. Tamtego roku Maltę sponsorowało kasyno, uczestnicy festiwalu dostali ileś tam żetonów i mogli obstawiać w ruletce czy innym bakaracie. No i chyba wtedy na Leszkowe: „Cześć, redaktorze”, odparłem, siląc się na kpiarski ton: „Cześć, dyrektorze”, a reszty dopełnił krupier, wołając: Faites vos jeux, mesdames et messieurs!

Kiedy indziej na tejże Malcie Leszek pokazał spektakl o borgesowskim tytule „Orbis Tertius”, który zrealizował z grupą Sekta. Zachwycił mnie i niemało się wkurwiłem, gdy debiutujący wówczas w „Wyborczej” Romek Pawłowski schlastał przedstawienie od góry do dołu. Skrzyknęliśmy się z koleżeństwem z „Poznańskiego Przeglądu Teatralnego” (Ewa Piasecka, Bartek Żurawiecki) i napisaliśmy list w obronie Leszka. Potem jego przedstawieniu poświęciłem obszerny tekst w „Teatrze”; i to chyba w związku z tym tekstem mieliśmy długą rozmowę „po duszam”.

Widywałem Leszkowe przedstawienia, także te, które reżyserował w teatrach instytucjonalnych: w Gorzowie, Legnicy. Parę lat temu zaprosiliśmy do Teatru Polskiego jego „Bal w Operze” z Gorzowa. Pewnie nie starczyło sił na zamiary, ale przecież biła od tego „Balu” żarliwa niezgoda na nikczemną rzeczywistość. Wolę taką, choćby i chropawą ekspresję od wykalkulowanego estetyzmu.

Ciekawe, że Leszka tak ciągnęło do instytucji, był zresztą – krótko i bez powodzenia – dyrektorem Teatru Polskiego w Poznaniu. Wracał do działań alternatywnych i znowu szukał szczęścia na scenach dramatycznych – miewał tam zresztą autentyczne sukcesy. Vide: Legnica.

Raz Leszka skrzywdziłem. Około 2011 roku pracowałem w Teatrze Studio za krótkiej dyrekcji Grzesia Brala. Leszek rozpoczął próby „Nosorożca” Ionesco. Siedziałem na tych próbach i miałem nieodparte wrażenie, że wszystko idzie ku katastrofie. Nakłoniłem Grzegorza, żeby próby przerwać. Leszek bardzo to przeżył i dał publiczny wyraz swojej opinii o dyrekcji i kierownictwie literackim Studia. Miał rację. O ile decyzji bym bronił, to forma zerwania prób była skandaliczna.

Niebawem pojechałem do Poznania na „Spisek smoleński” – spektakl, który Leszek pokazywał w aurze skandalu i pośród jazgotu protestujących dewotów. Przedstawienie działało ożywczo i pozwalało zdystansować się od narodowej paranoi, podobało mi się, więc ryzykując, że zostanę spuszczony ze schodów klubu pod Minogą, postanowiłem to Leszkowi zakomunikować. „Cześć, redaktorze” – usłyszałem znajomą odzywkę, choć od paru lat nie byłem już redaktorem; przeciwnie – przyjechałem niejako w imieniu Andrzeja Seweryna, żeby zaprosić „Spisek smoleński” na gościnny pokaz u nas w Teatrze Polskim (pokaz się odbył). Popatrzyłem w oczy Leszkowi i powiedziałem: „Słuchaj, Leszku, zachowałem się jak chuj, przepraszam”. Leszek na to: „No, zachowałeś się jak chuj”.

A pierwszy raz? Sam nie wiem, pewnie podczas którejś z wizyt Teatru Ósmego Dnia w Warszawie u schyłku lat siedemdziesiątych. Ale wtedy jeszcze nie osobiście. Bo osobiście to chwilę później w Kowarach, gdzie odbywał się z inicjatywy Aliny Obidniak wielki Jeleniogórski Festiwal Teatrów Ulicznych. Teatr Ósmego Dnia pokazał tam „Raport z oblężonego miasta” – olśniewające i poruszające widowisko inspirowane Herbertem. Taki rodzaj spektaklu był dla mnie nowością – za późno się urodziłem, żeby oglądać we Wrocławiu Bread and Puppet. Siejące grozę postaci na szczudłach, dym, ogień, furkoczące na wietrze chorągwie, muzyka Orffa z „Carmina Burana”. Tam, jak myślę, początki Szkotakowego Biura Podróży.

I teraz tak mi te flesze migają: Leszek na publicznym placu i w sali kościoła przy Żytniej, na maltańskiej plaży i w Stodole, na scenie z rampą i kulisami i na poddaszu poznańskiej kamienicy. Podczas festiwalu, w pokoiku jurorskim u Mariana Glinkowskiego, w trakcie dyskusji albo monologu. Z papierosem albo bez papierosa – w zależności od tego, czy zawały traktował serio czy nie bardzo. Przy wódce? Głupia sprawa, ale nie pamiętam wspólnych wyczynów na tym polu. Jakieś nasze zdjęcia, gdyśmy Ósemkom wręczali w redakcji „Teatru” Nagrodę im. Swinarskiego. Kolejne ich jubileusze: 50-lecia, 60-lecia, kolejne premiery – z Leszkiem, bez Leszka. Leszkowe trzy tomy pism, manifestów, scenariuszy, Para ra ra, patrzące na mnie z półki – trzeba będzie wrócić do lektury. Trzeba będzie: osobliwy tryb czasu przyszłego, który właśnie przeszedł do przeszłości. Ilu jeszcze zostało takich, co do końca gotowi są krzyczeć no pasarán?

– Cześć, redaktorze.
– Cześć, Leszku.

(Janusz Majcherek, „Szczęśliwe dni: 20 stycznia”, http://teatralny.pl, 20.01.2020)