Drukuj

„Klasyczna koprodukcja” zamiast opowieścią o dwóch różnych krajach szybko stała się opowieścią o dwóch różnych teatrach: o odmienności misji, o różnym etosie pracy, o nieprzystawalności teatralnych przyzwyczajeń. Opowieścią ciekawą, lecz właśnie dlatego, że była opowieścią z kluczem – pisze Piotr Olkusz na blogu miesięcznika Dialog.


Wbrew tytułowi spektaklu „Klasyczna koprodukcja” Teatru Modrzejewskiej z Legnicy i Teatru Dramatycznego z Batumi wcale klasyczna nie jest. Klasyczna koprodukcja to ostatni Castorf i jego „Bajazet” wyprodukowany przez kilkanaście instytucji z dwóch kontynentów czy też taka „Granma” o kubańskich przeżyciach Rimini Protokoll wypremierowana w marcu w Berlinie i puszczona w koprodukcyjnie zakontraktowane wielomiesięczne tournée prowadzące od Aten przez Lugano, Zurych, Bazyleę, Awinion, Paryż hen, hen do Montrealu…

W klasycznych koprodukcjach różnorodność koprodukcyjnych widowni wymaga albo ścięcia wszystkiego, co realnie lokalne (patrz: flamandzki taniec), albo nadmuchania balonu opartych na ogólnikach kontrowersji (patrz: Castellucci). Klasyczne koprodukcje to dziś format, który festiwalowym wyjadaczom pozwala wierzyć, że globalna wioska wciąż istnieje i że sztuka łączy ponad podziałami. Klasyczne koprodukcje to w zasadzie koprodukcje romantycznych tęsknot.

Batumsko-legnicki spektakl ze scenariuszem Katarzyny Knychalskiej napisanym na podstawie improwizacji aktorskich, w reżyserii Jacka Głomba miał tymczasem obalać stereotypy i pozwalać zrozumieć różnorodność. Ale tworzony ze scenicznych improwizacji scenariusz rodził się z niejakim trudem. Polacy chętnie i dużo opowiadali o tym, jak boli Polska, ale już Gruzini o tym, jak boli Gruzja mówić nie chcieli. No bo jak to? Kalać własne gniazdo? I nawet jeśli w spektaklu pojawia się etiuda z biedakiem, to nie zmienia to faktu, że jest on chyba jeden z niewielu biedaków, jakich gruzińska scena widziała.

 „Klasyczna koprodukcja” zamiast opowieścią o dwóch różnych krajach szybko stała się opowieścią o dwóch różnych teatrach: o odmienności misji, o różnym etosie pracy, o nieprzystawalności teatralnych przyzwyczajeń. Opowieścią ciekawą, lecz właśnie dlatego, że była opowieścią z kluczem. Niby żartowano, że różni nas umiejętność śpiewania, długość toastów oraz – jasna sprawa – język i alfabet. Ale prawdziwa różnica rodziła się w odpowiedzi na pytanie, po co komu, w obu tych krajach, teatr.

W jednej scenie oczy aktorów obu zespołów lśniły naprawdę tym samym płomieniem – była to scena tworzenia planu wspólnej, polsko-gruzińskiej inwazji na Rosję. Scena tym bardziej groteskowa, że odegrana w całości po rosyjsku. Bo któż z nas, w Polsce i w Gruzji, nie śmiał się w głos krzycząc za animowanym wilkiem i zającem z produkcji Sojuzmultfilmu: „Ну, погоди!”?

(Piotr Olkusz, „Ja ci jeszcze pokażę!”, http://www.dialog-pismo.pl/blog, 19.11.2019)