Drukuj

Siedemdziesiąt osiem lat po wydarzeniach w Jedwabnem, dziewiętnaście lat po publikacji "Sąsiadów" Jana T. Grossa i piętnaście po wydaniu "My z Jedwabnego" Anny Bikont na scenie Teatru im. Modrzejewskiej w Legnicy Paweł Passini wystawił sztukę "J_d_ _ _ _e. Zapominanie" Artura Pałygi. Dlaczego czterdziestodwuletni reżyser wrócił do tego tematu? Problem analizuje Jędrzej Soliński.


Niezwykła przestrzeń legnickiej sceny na Nowym Świecie - na wpół zrujnowany dom kultury, niegdyś teatr żydowski - została podzielona na dwie części. Pierwsza to scena "właściwa", na której w porażający, tak właściwy sztuce Passiniego sposób wyobrażono postać Płonącej Dziewczyny, w jej centrum natomiast umieszczono wysoką klatkę. Druga to miejsce dla widzów, którzy posadzeni zostali po dwóch stronach klatki, jakby to, co ma się rozegrać wewnątrz niej, musiało być od nich odizolowane. Albo oni od tego - zależy, jaką przyjąć perspektywę.

Od premiery spektaklu (25 maja 2019) minęło już wystarczająco dużo czasu, by podarować sobie szczegółowe opisy fabuły i scenicznych pomysłów legnickiego zespołu, dowodzonego przez Passiniego. Co się udało, a co nie, co było przekonywające, a co zbyt płaskie i egzaltowane - po paru miesiącach nie ma większego znaczenia. Pozostaje to jedno pytanie - dlaczego?

Pamiętam dobrze eksplozję tematu jedwabieńskiej zbrodni, sprowokowaną książką Grossa. Pamiętam również pierwsze lata, może pięć, może więcej, gdy powoli, stopniowo histeryczne pyskówki przechodziły w nieco bardziej merytoryczne, stonowane dyskusje, a autorzy emocjonalnych, nieprzemyślanych oświadczeń o żydowskim spisku i Szoa-biznesie koniec końców spotkali się pod pomnikiem, który stanął na miejscu zbrodni, co samo w sobie też o czymś świadczy.

Czy powiedziano wówczas wszystko, co było do powiedzenia? Czy przepraszający rzeczywiście przeprosili, a przepraszani - poczuli ulgę? Czy historia oparła się toksycznym dopowiedzeniom, w rodzaju polityki historycznej? I czy w końcu miał szansę rozpocząć się proces zapominania, ale takiego, o jakim w swoim spektaklu starał się opowiedzieć Passini? Niestety, na żadne z tych pytań nie mogę odpowiedzieć twierdząco.

Wrócę do wspomnianej klatki. W porażającej scenie rozrywania pierzyn i grabienia żydowskiego dobytku zarówno przez morderców, jak i obojętnych wobec tragedii swoich sąsiadów mieszkańców Jedwabnego, gdy drobne piórka przefrunęły przez siatkę i osiadały na naszych, widzów, koszulach i marynarkach, poczułem się winny. W pozycji, w której zostałem przez reżysera ustawiony, a więc pozycji biernego obserwatora, nawet wysoka klatka nie wystarczyła, by ochronić spokój sumienia. A jest to pozycja już nie tyle "biednego chrześcijanina patrzącego na getto" - nawet jeśli przywołamy w tym kontekście koncept postpamięci, nieświadomie zapośredniczoną przez kolejne pokolenia traumę, do czego w swoim tekście o spektaklu nawiązuje Dariusz Kosiński (1) - ile pozycja dziecka, które cierpi z powodu nieudolności swoich rodziców. Ja, urodzony w roku 1990 zostałem w legnickim teatrze - ale przecież nie tylko, niechże Teatr Modrzejewskiej wystąpi tu w roli pars pro toto - obciążony, i to nie tylko winą swoich pradziadków, nie tylko traumą niemych, bezsilnych świadków zbrodni, jakimi było pokolenie dziadków, nie postpamięcią i posttraumą urodzonych w latach tużpowojennych, ale zmarnowaną szansą, niedokończoną dyskusją, niedomkniętym procesem, niewypowiedzianym do końca przepraszam. Krótko mówiąc - zmarnowaną szansą, jaką miało, powiedzmy, pokolenie moich rodziców. I wcale nie chodzi tu o zwrot do urodzonych w tej czy innej dekadzie, raczej o tych, którzy nie udźwignęli - osobiście lub wspólnotowo - sprawy Jedwabnego (również pars pro toto) przed niespełna dwudziestu laty.

Dlaczego, mając za papieża tak rozumiejącego krzywdę Żydów Karola Wojtyłę, któremu nie brakło odwagi, by za winy Kościoła wobec starszych braci powiedzieć przepraszam, nie zdobyliście się, luminarze sprzed dwóch dekad, na chwilę prawdziwie szczerej, jednomyślnej skruchy? Dlaczego równolegle do słów bpa Gądeckiego: "Chcemy, jako pasterze Kościoła w Polsce, stanąć w prawdzie przed Bogiem i ludźmi, zwłaszcza przed naszymi żydowskimi braćmi i siostrami, odnosząc się z żalem i skruchą do zbrodni, która w lipcu 1941 roku wydarzyła się w Jedwabnem i gdzie indziej. Jej ofiarami stali się Żydzi, zaś wśród sprawców byli także Polacy i katolicy, osoby ochrzczone. W Jedwabnem i wszędzie tam, gdzie jeden człowiek zadawał okrutny gwałt drugiemu, najbardziej skrzywdzony został Bóg" (2) wybrzmiał wywiad ówczesnego prymasa kard. Glempa, w którym mówił on - w kontekście jedwabieńskiej zbrodni! - o żydowskiej winie wobec Polaków, współdziałaniu z bolszewikami w wysyłkach na Sybir, kierowaniu Polaków do więzień, oraz że Żydzi byli sprytniejsi i umieli wyzyskiwać Polaków, jakby miało to usprawiedliwić sprawców! Czemuście się wtedy, kiedy był na to czas, pasterze Kościoła, nie potrafili dogadać? Dlaczego stworzyliście pozór wolnego wyboru właściwej wobec tej tragedii postawy?

Dlaczego wy, starsi o pokolenie, nie wzięliście sobie do serca słów Jana Błońskiego, który w roku 1987 na łamach "Tygodnika Powszechnego" pisał m.in.: "Skażenie, zbezczeszczenie polskiej ziemi miało miejsce i dalej ciąży na nas obowiązek oczyszczenia. Chociaż - na tym cmentarzu - sprowadza się już tylko do jednego: do obowiązku zobaczenia naszej przeszłości w prawdzie" (3). Kiedy jeszcze mnie nie było na świecie, mieliście już możliwość, by ten proces rozpocząć! Mieliście tyle czasu!

Dlaczego muszę znosić oskarżycielskie i nienawistne spojrzenia moich rówieśników z USA, Kanady czy Izraela, którzy odwiedzają mój kraj-cmentarz? Dlaczego patrzą na mnie z wyrzutem? Dlaczego ja, potomek ocalałych z Zagłady Polaków na Kresach Wschodnich, którą zgotowali moim dziadkom ukraińscy nacjonaliści, muszę chować własną, rodzinną traumę w mroki zapomnienia, a mierzyć się z tymi oskarżycielskimi spojrzeniami potomków ocalonych z Szoah? Dlaczego mam się wstydzić?

Być może odpowiedzi na ostatnie pytanie na łamach "Odry" udzielił niedawno Adam Chmielewski, pisząc: "Przyznanie się do winy nie jest jedynym sposobem obrony godności sprawcy. Jest jednak najważniejszym, jaki ma do dyspozycji. Gdy sprawca zaprzecza swojej niepodważalnej winie, dokonuje aktu samoponiżenia. Czyniąc tak sprawia, że będąc potępiony za wyrządzone zło, sam siebie skazuje na dodatkowe dwie kary: na poniżenie w oczach innych oraz w oczach własnych. Zaprzeczając swej winie, do występku dołącza świadectwo własnej deprawacji i demoralizacji" (4).

I nie chodzi tu wcale o symetryzację odpowiedzialności za Szoah, o zdejmowanie czy umniejszanie winy Niemców. Nikt i nic, żaden historyk ani ideolog nie zdoła ustawić nas w jednym szeregu z tymi, którzy ludobójczą machinę zaprojektowali i wprawili w ruch. Jednak czyż nie wystarczyło przyznać, że znaleźli się wśród nas ludzie podli, niegodziwi, ale też obojętni, chciwi, prymitywni, nieodpowiedzialni? Czy takie przyznanie się nie pozwoliłoby stanąć w pełnym blasku tym, którzy zachowali się wtedy godnie, uczciwie, szlachetnie, heroicznie, po chrześcijańsku? Czy nie wiecie, że "samoponiżenie", o którym pisał Chmielewski, musimy dźwigać teraz my, wasze dzieci?

I w końcu czy nie wiecie, że ten niedokończony proces, którego rezultatem byłoby nazwanie zła złem, a dobra dobrem, oddzielenie ziarna od plew, chrześcijaństwa politycznego, prymitywnego i agresywnego od chrześcijaństwa prawdziwie ewangelicznego, miłosiernego, które dostrzega przede wszystkim belkę we własnym oku, skutkuje teraz, siedemdziesiąt osiem lat, jakie minęły od tragedii dziesiątego lipca, trzydzieści dwa lata od opublikowania artykułu Jana Błońskiego, dziewiętnaście lat od wydania "Sąsiadów" Jana T. Grossa i piętnaście od "My z Jedwabnego" Anny Bikont, ponownym ustanawianiem własnej tożsamości poprzez wskazanie, napiętnowanie, wyrzucenie poza nawias wspólnoty Innego?

Rozumie to doskonale Paweł Passini, którego aktorzy w jednej z końcowych scen, skądinąd przerażającej, krzyczą jakby w malignie: Dajcie nam Żyda! Dajcie nam geja! Dajcie nam ciapatego! Inaczej bowiem nie będziemy sobą, inaczej nie stworzymy wspólnoty, inaczej nie będzie nas stać na samookreślenie. I tu właśnie ukazuje się bezcenne znaczenie spektaklu Passiniego - propozycja rozpoczęcia powolnego, trudnego i bolesnego procesu terapii, co słusznie podkreślił wspomniany wyżej Dariusz Kosiński.

Czy jednak można mieć nadzieję na skuteczność takiej terapii, na doprowadzenie jej do końca? Czy my - trzydziestolatkowie -zechcemy dźwigać bagaż waszych - starszych od nas o dwadzieścia, trzydzieści i więcej lat - błędów? Czy nie ulegamy znów, za sprawą waszych zaniedbań, mechanizmom, które przygotowały grunt pod podłe i mordercze wręcz postępowanie niektórych z naszych przodków? Czy zmarnujemy kolejne dekady? Czy w końcu zrozumiemy, że to nie wstyd jest najcięższym brzemieniem, jakie przyjdzie nam dźwigać? Że o wiele cięższe jest jego przeciwieństwo - bezwstyd. Ale wy dobrze o tym wiecie, prawda?


(1) "Chmura żydowskich pierzyn", "Tygodnik Powszechny" 23/2019.
(2) Cyt. za: Anna Bikont, "My z Jedwabnego", Warszawa 2004.
(3) "Biedni Polacy patrzą na getto", "Tygodnik Powszechny" nr 2/1987.
(4) "Wina, godność i pedagogika bezwstydu", "Odra" nr 3/2018.

(Jędrzej Soliński, „Biedny widz patrzy na spektakl”, Odra nr 10/2019)