Drukuj

"Jak to jest, że kiedyś owoce były robaczywe, a teraz nie są? Tak ciężko dzisiaj dostać robaczywe. Poprosisz w warzywniaku o robaczywe i na pewno usłyszysz, że nie ma. Pytałam w kilku miejscach. Nie byłam wybredna, nie ograniczałam, że zależy mi na takim, a nie innym robaczywych produkcie. „Cokolwiek robaczywego. Kilogram” – mówiłam. Wszędzie te same pozbawione empatii spojrzenia. To samo zdziwienie." To wstęp i felietonowy oraz publicystyczny debiut legnickiej aktorki, scenopisarki i reżyserki.


A przecież pamiętam, że jeszcze nie tak dawno mama powtarzała mi: nie biorę (dajmy na to) czereśni, bo na pewno będą robaczywe. I rzeczywiście były. Nie było w sklepach, na straganach innych niż robaczywe. Poproszę te robaczywe czereśnie – tak się mówiło. „Włóż na godzinę do wody to wyjdą.”, „jak zagotujesz to same uciekną” – radziły sąsiadki. Białe, wijące się robale żyją już tylko w mojej pamięci. Dziś robaczywego nie uświadczysz. Od lat wystrzegałam się czereśni, aż wreszcie zrozumiałam, że nie ma powodu. Powód został skutecznie wytępiony. I pytanie: „czy to aby nie robaczywe?”, odeszło do lamusa, do mowy staropolskiej, już je językoznawcy wykreślają ze słowników zdań stosowanych i stosownych. Robak już nic nie drąży.

Chciałoby się powiedzieć: nareszcie, oto niezaprzeczalny sukces cywilizacji. Wreszcie człowiek może jeść bez lęku. Wreszcie na dobre przepędziliśmy niechcianych gości przy stole. Wreszcie możemy zapomnieć, że coś gdzieś też kiedyś żyło, też jadło, też gustowało w tym, co i my, że istnieją zwierzątka irytujące, nie nadające się do głaskania i niewspółpracujące z ludzkością, które nie są wierne, nie aportują, nie pojedziesz z nimi na wystawę, na wczasy, nie zrobisz sobie z nimi zdjęcia. Że są twory o złodziejskich zapędach, których nie zrekompensuje ani sympatyczny wygląd, ani urok osobisty. Tak zwane robale – czyli szkodniki najgorszego sortu, zamieszkujące ostatni krąg piekielny.

Chciałoby się powiedzieć: nareszcie... A jednak ja czuję się oszukana, niedoinformowana. Robal jako dowód autentyczności został mi odebrany wraz ze spokojem. Czuję się jak dziecko, przed którym schowano słodycze. Gdzie upchnęli te robale? Co z nimi zrobili? Jak przeprowadzili tę masową czystkę? I nie ulga mi towarzyszy, i może nawet nie nostalgia, a podejrzenie, że robal nie mógł, ot, tak zniknąć z całego świata. Może ukrywa się w lesie, zbiera siły, koczując gdzieś w jakiejś zdziczałej jabłonce i wierząc, że lepsze czasy jeszcze nadejdą. Podejrzewam, że robal partyzant nie mógł tak łatwo dać za wygraną i teraz formuje szyki, wspomina swoich męczenników i pieści w sobie żądzę zemsty, karmiąc ją gorzkimi gugułami. Tyje.

Rozmyślam o robalach nad skrzynkami doskonale wypolerowanych, wyprodukowanych metodą „kopiuj-wklej” warzyw i owoców, kiedy rozwścieczony pęd powietrza rozwiewa mi włosy. To kobieta. Ubrana tak samo jak ja. Wchodzi do marketu. Jej monolog wewnętrzny nie nadaje się do powtórzenia w poważnej gazecie, podobnie jak to, co wyczytać można z ruchu jej ust. Powiew klimatyzacji powoli przesuwa po jej policzkach łzy. Może guzik przy bluzce odpadł, może przycisk w telefonie przestał działać, może auto się zarysowało i znowu powiedzą, że baba, wiadomo, nie umie parkować. Nic wielkiego, żadna katastrofa. Detal.

Kobieta idzie. Szuka produktów z listy, którą trzyma w ręce. Nie może znaleźć płatków owsianych. Przy regale z mąką, która ma być koniecznie tortowa, dostęp do paczek tarasuje jej jakiś inny kupujący. Idzie więc dalej, nie może dostać się do ręcznika papierowego, tego tańszego. Język cały czas bezgłośnie obraca w jej jamie ustnej twarde głoski bluzgów. Kobieta wraca pod regał z mąką i niespodziewanie przewraca jakiegoś klienta lewym sierpowym. Potem napada na dwóch wąsaczy przy przecierach pomidorowych. Powala kopniakiem kobietę przytulającą rodzinną paczkę makaronu jajecznego, okłada pięściami okularnika przy lodówkach i niczym kombajn posuwa się kolejnymi alejkami, pozostawiając za sobą krwawe żniwo. Ja ukrywam się za skrzynkami  bananów i czuję, że bogini wściekłości jest coraz bliżej mnie. Wreszcie słyszę ją tuż obok. Nasze oddechy spotykają się. Kobieta schyla się, spogląda mi w oczy i oznajmia z rozpaczą: - Wyżarły mnie.

- Tak, tak… Współczuję… Nie wiem, jak mogłabym pomóc… Wyobrażam sobie, że bardzo pani ciężko… Ja też nie mogłam dostać tego, po co przyszłam… - dukam. - Wyżarły mnie. – powtarza kobieta śmiertelnie poważnie, po czym podchodzi do kasy. Płaci kartą i opuszcza sklep. Ludzie podnoszą się z ziemi i jakby nigdy nic ocierają krew chusteczkami higienicznymi. Z głośników ponownie wylewa się jakaś pozytywna popowa melodia. Zakupy trwają. Owoce błyszczą. Maszyna czyszcząca, błogo szumiąc, zmywa z bezpłciowych kafli ślady po masakrze.

(Magdalena Drab, „:Konsumpcyjnie”, Teatr nr 9/2019)