Drukuj

„Jedwabne. Zapominanie” jest spektaklem ważnym. Trudnym i potrzebującym odwagi przedsięwzięciem. Bardzo legnickim w swych założeniach, podejściu, poetyce i celach, chociaż nazwiska Passiniego nie bylibyśmy raczej skłonni kojarzyć z tą sceną. Potrzebujemy spektakli niestroniących od zagadnień nie tylko niezmiernie trudnych, ale też wyjątkowo konfliktogennych. Pisze Henryk Mazurkiewicz.


Pozostało jedynie trzy litery. Trzy z ośmiu, czyli mniej niż połowa. Świadczą o tym zaznaczające pustkę podkreślniki. Wyglądają niczym fundamenty zrujnowanych budynków, wśród których stoją jeszcze gmachy „J”, „d” i „e”. Ale na jak długo? Wkrótce „słowo-miasto” zostanie ostatecznie przeplanowane i przebudowane. Jakie są szanse, że zachowa swoje pierwotne znaczenie? Czy pozwolą na to „współcześni architekci”? Bo jeżeli w J_d_ _ _ _ e nie będziemy już w stanie rozpoznać słowa Jedwabne, zostanie nam jedynie drugi człon tytułu legnickiego spektaklu w reżyserii Pawła Passiniego, czyli Zapominanie.

Człon, który siłą rzeczy, też ma zniknąć. Bo nie tylko, jak twierdzi jedna z bohaterek przedstawienia, należy wiedzieć o tym, czego wiedzieć nie należy, lecz, natrafiając na kolejny paradoks, należy również zapomnieć o tym, że należało o czymś zapomnieć. Orwellowskie dwójmyślenie w działaniu. Sztuka trudna, lecz przy odpowiednim podejściu, niestety, możliwa do powszechnego wdrożenia. Przykładem tego słynna, nagrodzona Europejską Nagrodą Książkową, publikacja Anny Bikont „My z Jedwabnego”. Wnikliwe i przerażające studium grupowych i indywidualnych mechanizmów wyparcia, zaprzeczania i przerzucania winy, które stało się inspiracją dla scenariusza teatralnego Artura Pałygi.

Postać Anny Bikont zresztą pojawi się w spektaklu. Jej oraz Sarze, kobiecie dowiadującej się o swoich żydowskich korzeniach, będzie na przemian udzielać głosu Zuza Motorniuk. Chociaż z tym „na przemian” sprawa wygląda niejednoznacznie, ponieważ przejścia między jedną a drugą bohaterką często są ledwo zasygnalizowane i trudne do uchwycenia. Walczą w sumie o to samo. Jedna w wymiarze indywidualnych relacji z najbliższymi, tu i teraz, druga – próbując dociec prawdy o wydarzeniach z lipca 1941 roku, żeby przywrócić ją wspólnocie. Sara chce zrozumieć, kim jest i co to znaczy być Żydówką w Polsce, Anna stara się o niezakłamaną tożsamość dla całego narodu. Zmiana tych dwóch perspektyw jedynie podkreśla ciągłość i solidność tych murów, za którymi próbujemy schować mroczne, krwawe i godne potępienia fragmenty własnej (H/h)istorii.

Kiedy Zuza Motorniuk, po krótkim, metateatralnym i nieco publicystycznym wstępie oświadcza, że jest Żydówką, z pewnością nie do końca uświadamia sobie, jakie będą tego konsekwencje. Jednak Sara się nie waha. Zdecydowanie wkracza do dotychczas pustego, odgrodzonego metalową siatką czworokąta. Wygląda jak zmaterializowana metafora ciasnej klatki, getta czy obozu, którą scenograf Mirek Kaczmarek zręcznie wpisał w zdegradowaną przestrzeń byłego Domu Kultury, gdzie obecnie mieści się wyjątkowo klimatyczna Scena na Nowym Świecie. W środku porozstawiane są najzwyklejsze drewniane taborety. Po bokach zgromadzone są liczne mosiężne świeczniki, balie, czajniczki i menory. Artefakty nowej tożsamości bohaterki, które, przyglądając się im ze szczególną uważnością, odkrywa teraz na nowo.

W tej umownej, lecz znaczącej i naznaczonej przestrzeni zostaną zgromadzeni mieszkańcy Jedwabnego i Radziłowa. Świadkowie, ofiary, pomocnicy i sprawcy. Zamknięci, porozsadzani po kątach, będą zmuszeni raz jeszcze sprawdzić moc i zasadność własnych racji i argumentów. Atmosfera, jak nietrudno się domyślić, będzie gęsta i napięta. Nikt tu, w zasadzie, nie chce cudzych zwierzeń. Odwracanie wzroku jest czymś zwyczajnym, tak samo jak syczenie przez zęby, ciche lub całkiem nieukrywane przeklinanie, złowrogie ściskanie pięści, zwykłe pyskowanie czy bezczelna drwina. Aktorzy Teatru Modrzejewskiej tworzą wspaniałą galerię żywych, zindywidualizowanych postaci, po raz kolejny udowadniając, że są jednym z najlepiej zgranych zespołów w kraju. Nie przeszkadzając sobie nawzajem, precyzyjnie trzymając się partytury drobnych zadań i działań, znajdują w niej odpowiednią ilość swobody. Między nimi wszystkimi, niczym między zjawami i upiorami przeszłości, krąży Anna/Sara. Nadsłuchuje i wysłuchuje. Zbiera urywki opowieści. Przepytuje. Przygląda akta sądowe.

Problem w tym, że Artur Pałyga, w pierwszych scenach na różne sposoby sugerując, że chodzi mu o sztukę polemiczną, tak naprawdę napisał sztukę z tezą. Z wyraźną, mocną, ważną, bo niemożliwą do zignorowania, ale tezą. Streszczają ją kilkakrotnie padające ze sceny słowa: „Co złego – to nie my!”. A gdyby nawet my, to do tego się nie przyznamy. Jak nie przyznamy się, że rozpaczliwie potrzebujemy wroga, tego Innego, bez którego nie potrafimy siebie samych zdefiniować i określić.

Owa teza krystalizuje się już na początku drugiej połowy spektaklu. Dlatego też, po wspaniałej, opisanej wyżej centralnej scenie zbiorowej każda scena następna wygląda jak podsumowujące sprawę zakończenie. Okazuje się jednak zakończeniem fałszywym. I tak kilka razy. Nie padają właściwie nowe za i przeciw. Wspólnota uparcie i manifestacyjnie wybiera ucieczkę w wymyśloną przez siebie Arkadię („Aj, waj, to był żydowski raj”). Nie chce myśleć o wyznaniu win. Ksiądz drze i pali demaskujące powszechną obłudę kazanie. Aktorzy namiętnie modlą się do wszystkich świętych: „Dajcie nam Żydów, pedałów, Ukraińców!”. Główna zaś bohaterka postanawia stać na swoim. Czyta książki o historii pogromów. Zadaje niewygodne pytania, czasami posuwając się do szantażu emocjonalnego, tłumaczy nastoletniej Córce (wyrazista Żaneta Homa) różnicę między demokracją a rządami większości. Nie zamierza ustępować. Sytuacja wyraźnie patowa, co samo w sobie jest godnym uwagi rozpoznaniem, lecz odnoszę wrażenie, że trwający ponad dwie godziny spektakl, chociaż specjalnie się nie dłuży, strukturalnie i dramaturgicznie skorzystałby na skrótach.

Inna sprawa – i w tym wypadku to nie tyle zarzut, co pewne przemyślenie – że wspomniana teza, zważywszy na okoliczności jej postawienia, pod pewnym względem sama sobie zaprzecza. Bo jeżeli jest tak i tylko tak, jak to zostało pokazane w spektaklu, to jakim cudem taki spektakl w ogóle mógł powstać? Nie w jednym z teatrów żydowskim, lecz w Teatrze Modrzejewskiej w Legnicy. Jak, raz za razem, a byłem na którymś już pokazie po premierze, może zbierać publiczność, która na koniec bije brawo na stojąco? Kim byliby owi widzowie w świecie przedstawionym, który jest przecież naszym światem? Kto ich reprezentuje? Czy oni sami? Ależ nie, bo wtedy wychodzimy na biernych obserwatorów. Nie interweniujemy. Nie wyrażamy oburzenia. Milczymy. Nie chodzi rzecz jasna o przepisywanie komuś z góry bohaterstwa Antoniny Wyrzykowskiej (wzruszająca Joanna Gonschorek), jednej ze sprawiedliwych, która dostała za swoje ludzkie odruchy przykrą i upokarzającą nauczkę pałkami. Byłoby to przesadą. A jednak, chociaż nie zgadzam się z tezą głównej bohaterki, że ćwiczenie się „na sucho”, czyli w teorii, w podejmowaniu pewnych decyzji moralnych wprost przekłada się na praktykę, wierzę, że ci, którzy „na sucho” stają po stronie prześladowanych, chyba jednak czymś się różnią od tych, którzy nie zamierzają tego czynić?

Powyższe rozważania nie zmieniają faktu, że „Jedwabne. Zapominanie” jest spektaklem ważnym. Trudnym i potrzebującym odwagi przedsięwzięciem. Bardzo legnickim w swych założeniach, podejściu, poetyce i celach, chociaż nazwiska Passiniego nie bylibyśmy raczej skłonni kojarzyć z tą sceną.

Potrzebujemy spektakli niestroniących od zagadnień nie tylko niezmiernie trudnych, ale też wyjątkowo konfliktogennych. Rzucających światło w stronę ciemnych zakamarków społecznej i indywidualnej hipokryzji i zachęcających do jej przezwyciężenia. Bo inaczej czeka nas zapominanie i zapominanie zapominania. Palenie kukły Żyda na wrocławskim Rynku, okładanie kijami Judasza w Pruchniku i zniknięcie ostatnich liter. Tym razem ze słowa „człowiek”.


(Henryk Mazurkiewicz, „Ostatnie litery”, http://teatralny.pl, 12.06.2019)