- Zawsze pracuję wraz z drużyną, nie jestem solistą. Z grupy aktorów, z którą w danym momencie pracuję, zabiegam o cały zespół. Walczę o brak gwiazd i drużynowość. Staram się transferować do innych miejsc dobre praktyki, jakie wypracowaliśmy przez lata w Legnicy – mówi Jacek Głomb, reżyser spektaklu „Wieloryb” w realizacji gdańskiego Teatru Miniatura, w rozmowie z Pauliną Kubas.


Paulina Kubas: Na początku „Wieloryba” zwrócił pan moją uwagę. Po pierwszej, plenerowej scenie spektaklu wszedł pan na salę razem z odbiorcami – tą samą drogą i takim samym trybem jak wszyscy zgromadzeni, choć jest pan jego reżyserem i pewnie zna na pamięć każdą sekundę przedstawienia…

Jacek Głomb: Wchodzę razem z publicznością dlatego, że interesuje mnie jej każda reakcja – na sytuację, aktorów, przestrzeń. Jestem takim samym widzem teatru jak inni i takie doświadczenia są dla wciąż mnie ważne. „Wieloryb”, jak większość moich przedstawień, jest interaktywny, ale nie natarczywy. Uprawiam grę z widzem. Pewnie zabrzmi to górnolotnie, ale mam wiarę w swojego widza. Pracuję w teatrze już bardzo długo; zdążyłem go poznać i, mam nadzieję, zawrzeć przymierze z publicznością. Nie przemawiam do widowni, tylko z nią rozmawiam na partnerskich zasadach. Mam wrażenie, że ciągle otacza nas dużo teatru, który traktuje widza z góry, a nie prowadzi równościowy dialog. Scena prologowa i wejściowa są pierwszymi w tym spektaklu próbami rozmowy z widzem. „Wieloryba” dedykuję nam, Polakom. To jest historia o Polsce. Ten spektakl wymaga świadomości, w jakim momencie dziejowym jesteśmy.

Historyk historiografii i teoretyk kultury profesor Hayden White opowiada się za tezą mówiącą, że historia jest tym, czego nie znamy. Czego dowiedział się pan – o sobie, bohaterach, reżyserii – w toku pracy nad spektaklem?

To nie jest spektakl o historii, a raczej o tym, co się z historią wyprawia, zarówno w czasach, kiedy Jerzy Limon pisał „Wieloryba”, czyli ponad dwadzieścia lat temu, jak i teraz – może nawet ze zdwojoną siłą. Sam skończyłem historię na UJ. Mam poczucie, że współcześnie ta sceniczna opowieść brzmi jeszcze silniej niż kiedyś – może właśnie dlatego, że nie zagościła na żadnych teatralnych deskach od 1998 roku. Uważam, że ludziom należy przypominać, że to, co czytamy, oglądamy i z czym obcujemy jest interpretacją rzeczywistości. Jak mówi nasza sceniczna bohaterka, Helena Szymańska (pod której pseudonimem Jerzy Limon wydał tę książkę) „trzeba zabrać historię opowiadaczom”, to znaczy tym, który komentują wydarzenia zamiast zostawić opinii publicznej gołe fakty. Oczywiście jest to postawa niemożliwa i nierealna, ale ten sam gest starania nadaje przeszłości aktualną wartość i moc.

W opiniach recenzentów i krytyków wielu pańskich spektakli powraca termin „ducha legnickiego”, określający zespołowość w stylu pana pracy nad daną premierą. Czy swoisty debiut na scenie gdyńskiej Miniatury coś zmienił w obranych przez pana metodach tworzenia przedstawień lub kierowania teatrem jako dyrektor?

Jest ciągle odwrotnie. Staram się kawałek tego ducha z Legnicy przynosić w nowe miejsca. Zawsze pracuję wraz z drużyną, nie jestem solistą. Z grupy aktorów, z którą w danym momencie pracuję, zabiegam o cały zespół. Walczę o brak gwiazd i drużynowość. Staram się transferować do innych miejsc dobre praktyki, jakie wypracowaliśmy przez lata w Legnicy, zwłaszcza warsztatowe. Aktora ma być widać i słychać, a zauważam, że nie jest to takie oczywiste we współczesnym teatrze. Od tego zaczynam. Potem praca przechodzi na bardziej zaawansowany poziom. W przypadku „Wieloryba” staram się przenosić Legnicę do Gdańska, niż Gdańsk do Legnicy.

W tegorocznym programie R@Portu rzuca się w oczy duża reprezentacja legnickich artystów, łączących umiejętności aktorskie i dramatopisarskie. Widzieliśmy już w dwóch rolach Magdę Drab czy duet PiK i ich „Wierną watahę”. Fama o Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej, który prowadzi Pan już ćwierć wieku zatacza coraz szersze kręgi. Jakie cele obiera Pan na najbliższą przyszłość?

W Legnicy robiliśmy i robimy wciąż teatr mocno wpisany w nasze miasto, lokalny w dobrym rozumieniu – nie prowincjonalny, lecz wpisany w przestrzeń. Jednocześnie zawsze chcieliśmy wędrować ze sztuką. Takie ambicje są bardzo pomocne, bo łatwo karmić ego i osiąść na laurach, gdy jest się jedynym teatrem w mieście. Przy tym staramy się o uniwersalizm naszej sztuki i stały kontakt z innym widzem, niż tym, który zazwyczaj zasiada przed naszą sceną. Publiczność wszędzie jest inna, oddycha innym powietrzem niż my w Legnicy, ma inne zaplecze kulturowe. Robimy teatr specyficzny i widać to choćby w pracach działającej ze mną scenografki Małgorzaty Bulandy. Co więcej, nie przyjeżdżam nigdy sam. Zabieram drużynę ze sobą i pracuję wraz z zespołem twórców. To dla mnie olbrzymia wartość i także efekt tego, co osiągnęliśmy w praktyce w Legnicy. Staramy się zaszczepić ten sposób myślenia zwłaszcza dzisiaj, gdy nie ma już takiej kultury teatralnych objazdów, jak w latach 70. i 80. Kontynuacją tej idei są właśnie festiwale, które pozwalają konfrontować spektakle z innymi odbiorcami. Jestem bardzo dumny z Magdy Drab, Kasi Dworak, Pawła Wolaka i innych; ich osobistych, indywidualnych talentów i upodobań. Moim zadaniem jest połączenie tych odmiennych, indywidualnych wysp w jeden ląd.

(Paulina Kubas, „Walczę o brak gwiazd”, Fora Nova Gazeta festiwalowa, 22.05.2019)