Spektakl Jacka Głomba jest na swój sposób spektaklem wariackim. Takie przynajmniej miałem pierwsze odczucia po wyjściu z Teatru Miniatura w Gdańsku. Kojarzący się trochę z filmami klasy B, trochę polskimi akcyjniakami z lat 70.– 80. w stylu „07 zgłoś się” konkursowy „Wieloryb” próbuje podjąć problematykę najnowszą. W gazecie festiwalu R@Port pisze Mateusz Kaliński.


Nagromadzenie wątków, motywów, tropów – cały ten postmodernistyczny spacer po śmietniku historii i kultury – wywołuje u widza poczucie zagubienia w akcji, lecz strzelam, że to nie fabuła jako taka ma tutaj największe znaczenie. Przyglądamy się bowiem perypetiom tajnej organizacji na kształt popkulturowo przetrawionej masonerii, iluminatów czy innej sekty – ubrani w „ptasie” maski, przywodzące na myśl ryciny medyków z czasów epidemii dżumy, odprawiają tajemne rytuały na kształt ni to „czarnej mszy”, ni to prasłowiańskich obrzędów – choć sami nazywają siebie Kościołem Starych Słowian.

Ich losy splatają się z historią dziennikarki czy historyczki, Heleny Szymańskiej, która planuje napisać historię świata oczyszczoną z fałszywych narracji. Jej spotkanie z tą sektą, później ujawniającą się także jako Korektorzy, naprowadza ją na trop wieloryba, który bierze udział w większości wydarzeń historycznych. Dzięki Korektorom Helena ma także szansę odsłuchać taśmę nagraną przez Barry’ego Newmana, kalekiego malarza specjalizującego się w obrazach przedstawiających wieloryby; od niego dowiaduje się o losach swojej matki.

W tym samym czasie ów malarz próbuje namówić Garmunda na podjęcie misji zabicia wieloryba wyrzuconego na brzeg polskiej plaży (musi więc Garmund lecieć do Polski) oraz wsparcie Wałęsy w przejściu przez słynny mur. A, okazuje się, że Helena jest jego, Garmunda, córką, której portret ma wytatuowany na plecach, choć sam nie wie o jej istnieniu. Na koniec bohaterowie śpiewają piosenkę, a z ekranu w kształcie Polski przemawia Lech Wałęsa i przekonuje, że nie jest bogiem.

Ach! Ściana tekstu, od której bolą oczy, a recenzenta do tego rozbolała głowa. Co tu dużo gadać – dużo się dzieje jak na 75 minut. Zaczyna się sensacyjnie – widzowie poproszeni są o rozlokowanie się na podwórzu teatru – wchodzi ubrany cały na biało Garmund, nagle wjeżdża Fiat 125p, wyskakują z niego Esbecy i walczą z Garmundem. Po pokonaniu szpicli podstawia „nóżkę” Wałęsie, który przeskakuje przez ogrodzenie teatru. Można wywnioskować, że było to chronologiczne zakończenie spektaklu. No, a potem zaczyna się jazda.

Choć trudno połapać się w akcji, wydaje mi się, że oparty na książce Jerzego Limona „Wieloryb” jest wypowiedzią na temat relatywizowania historii, naiwnej potrzebie wiary w „jakiś większy plan” – stąd ta niemożebnie zapętlona konspiracja. Helena Szymańska w końcu podejmuje próbę spisania dziejów, które nie będą zafałszowane przez proces ich opowiedzenia. Stare porzekadło głosi, że historię piszą zwycięzcy, Helena natomiast pragnie faktów.

Sekciarscy Korektorzy – zajęci śpiewaniem piosenek, korygowaniem wydarzeń historycznych i gadaniem o niejakim bogu Walezie – wyrażają zaś potrzebę sterowania losami i wiarę w wyższe siły, ikony, postaci historyczne zmieniające bieg dziejów. Myślę, że Waleza – jasne przekształcenie nazwiska Wałęsy – przedstawiony jako oczekiwany Mesjasz, właśnie takim wielkim semidemiurgiem ma być.

Wplątanie do akcji Wałęsy oraz przywołanie kontekstu PRL sugeruje, że „Wieloryb” stanowi komentarz do prób przepisywania historii przez obecny rząd – w końcu to historia najaktualniejsza. Wałęsa w nowych narracjach nie stanowi zbyt wzniosłej postaci, tydzień bez bójki o niego jest tygodniem straconym, rola Solidarności także wydaje się dość płynnie i swobodnie interpretowana. Były prezydent mówiący, że nie jest bogiem w ostatnich chwilach spektaklu nakierowuje jednak wymowę dzieła nie tyle co przeciwko partii u władzy, ile subtelnie ironizuje w kierunku najzagorzalszych obrońców Wałęsy, istotnie widzących w nim mesjasza lat 80. i ostatnich.

Muzyka, częściowo wykonywana na żywo, prawidłowo kojarzy się z rytuałami słowiańskimi, szczególnie lira korbowa, która – o ile nie jestem w błędzie – wykorzystana była w obrzędzie dziadów w „Lawie” w reżyserii Tadeusza Konwickiego. Jeśli mój strzał jest trafny, to ten aspekt niejako ujmowałby „Wieloryba” w klamry myślenia mesjanistycznego. Każdy wie, jakie pronarodowościowe przesłanie zawarł Mickiewicz w „Dziadach”, zakładam też, że wielu kojarzy uwspółcześnienie kontekstu przez Konwickiego. Zresztą nasz dramat narodowy w większości wystawień mówił o tym samym – o Polsce. Najsłynniejsze, to legendarne z 1968 roku, skończyło się jak się skończyło – serią wolnościowych rozrób. Jak widać kontekst jest bardzo szeroki. „Polska Chrystusem narodów” to na pewno coś, co kształtuje myślenie, dlaczego więc tego nieco nie obśmiać? Całkiem prawdopodobne, że takie przekonanie o mesjanizmie, misyjności jest oznaką narodowej bucerii. Być może dlatego Głomb nakręcił pajęczynę konspiracyjnych wątków jak pająk po kofeinie (był taki eksperyment!).

Ale być może też po prostu zbyt wiele dopisuję do tego chaosu.

(Mateusz Kaliński, „Jeszcze raz to brzydkie słowo na P”, Fora Nova Gazeta festiwalowa, 22.05.2019)