Drukuj

Jacek Głomb jest bodaj najżarliwie zdeklarowanym opowiadaczem fabuł na dzisiejszych polskich scenach. Warto docenić jego, by tak rzec, narracjotwórcze umiejętności - zwłaszcza gdy ćwiczone są na tak opornym materiale. A nie jest to jego pierwsze celne uscenicznienie prozy tego autora. "Wiele demonów" Jerzego Pilcha w reżyserii Jacka Głomba w Teatrze Śląskim w Katowicach recenzuje Jacek Sieradzki, członek Komisji Artystycznej 25. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.


Czy ta powieść nadaje się na scenę? Jest przecież bujnie rozkrzewioną fantazją snutą przez narratora, którym jest nie wiadomo kto (w paru miejscach niespodziewanie włącza się narracja pierwszoosobowa, ale epizodyczna i nierozwinięta). Opowiadacz portretuje mieszkańców Sigły, będącej skrzyżowaniem beskidzkiej Wisły z nowym Macondo, nadaje im nieprawdopodobnie wymyślne nazwiska (ach, kościelny Messerschmidtke!), kreuje groteskowo wynaturzone, freakowate zachowania, włazi w pokręcone dusze i wyciąga stamtąd rozmaite tajemnice, nigdy nie do końca. Wszystko jest zawarte w gęstej, odautorskiej narracji, jeśli nie liczyć paru efektownych monologów i paru agonów, których uczestnikami są na przykład pastor Mrak i niewierzący tak głęboko, że niewiara staje się wiarą, komendant Rakoczy.

Oczywiście jest w tych "Wielu demonach" cały ten świat ewangelików z obiegowymi cechami typu chłód, intelektualizm, odpowiedzialność; kreacja autorska pcha ów świat gdzieś właśnie w Marquezowski realizm magiczny. Jest dość zabawnie przetworzona sytuacja ogólnopolityczna: władza rządzi sobie gdzieś tam, w powiatowym Cieszynie i wojewódzkich Katowicach, do Sigły się nie wtrąca, a jeśli, to delikatnie, szanując, by tak rzec, mikroklimat. No i jest parę wątków, nazwijmy to parafabularnych - bo albo nie doprowadzonych donikąd, albo wybuchających jak wulkan, anektujących parę rozdziałów i znikających bez konsekwencji. Przykładem z pierwszego wariantu jest zniknięcie pastorówny Mrakówny, nie rozwiązane do końca: wszyscy komentatorzy szukają analogii w "Pikniku pod wiszącą skałą". Przykładem na wariant drugi jest rozszalały erotycznie romans drugiej pastorówny, Juli z młodym Wzmożkiem. A po drodze jest tajemniczy ogród o niewątpliwie rozwidlających się ścieżkach obok opuszczonej willi doktora Nieobadanego (ach, te nazwiska!). Jest slapstickowy kłopot z pogrzebem starego Wzmożka, gdy jego trumna nie chce się zmieścić przez drzwi. Zmniejsza ją diabelskim fortelem miejscowy listonosz-jasnowidz, profeta minorum gentium, jak tu wszystko. I jeszcze parę innych wątków.

Jak to przenieść do teatru? Mikołaj Grabowski, który podjął się zadania jako pierwszy (premiera koprodukcji łódzkiego Nowego i warszawskiej Imki dwa lata temu) przy całym swoim doświadczeniu z inscenizowaniem tekstów niescenicznych, nie do końca zdołał się uwolnić spod terroru Pilchowej prozy. Ustrzec się przed czarem wielokilometrowych zdań z wymyślną składnią, przed uwodzicielską siłą dysput zachwycających błyskotliwością, aliści zatrzymujących wszelkie dzianie się na długie minuty. Przedstawienie nie rezygnując z kryminalno-fantastyczno-erotyczno-eschatologicznej fabuły (ale spychając ją na drugi plan) nade wszystko próbowało zachęcić widzów do rozlubowania się w języku powieści. I w najlepszych epizodach było w tym zamiarze skuteczne, w słabszych groziło jednak nadpływającą sennością.

O przedstawieniu Jacka Głomba szykowanym w Teatrze Śląskim im. Wyspiańskiego w Katowicach można było z góry i na niewidzianego zakładać, że fabuła/narracja/opowieść będzie umieszczona na planie pierwszym, skupiając uwagę widza. Pilchowa mowa błyśnie zaś swą wirtuozerią jedynie na tyle, na ile będzie to niezbędne. Katarzyna Knychalska przygotowała adaptację, w której samo wyeliminowanie postaci żarliwie świeckiego komendanta tudzież nieprzydawanie wagi "skandalowi", jakim był związek pastorówny z amantem-papistą, ograniczyło do minimum większość światopoglądowych dysput. Dostaliśmy wartką opowieść o tajemniczym zniknięciu młodej dziewczyny w środowisku niezwykłej mikrospołeczności, z lekko konkretną polityką w tle (ubecki Goniec Wiesława Kupczaka) z nie dającymi się racjonalnie tłumaczyć epizodami (jasnowidzący listonosz Arkadiusza Malchera). Z wdzięcznymi etiudami naczelnika poczty (Andrzej Dopierała z siwym, panie dzieju, wąsem), czy dialogami dystyngowanego pastorostwa (Barbara Lubos i Grzegorz Przybył). Anna Kadulska dała czadu w popisowym, monumentalno-ekscentrycznym lamencie madame Wzmożek nad trumną małżonka, wchodząc w szranki z równie zachwycającą w tym epizodzie Iwoną Bielską u Grabowskiego.

Z początku wyglądało, że rzecz pójdzie od epizodu do epizodu, składając się na swoistą paradę anegdot. Ale im dalej w las, tym bardziej stawało się jasne, że widowisko klei się taką dyskretną, podskórną reżyserią, w której równie ważne, co prowadzenie sytuacji na pierwszym planie, jest precyzyjne organizowanie tła. Głomb starym reżyserskim chwytem zatrzymał na scenie wszystkich aktorów - nie biorący udziału w konkretnym epizodzie wykonawcy siadali pod ścianami - i sam gest wzajemnego słuchania się dogęszczał, spajał koherencję opowieści. Nagle okazywało się, że z dziwacznych gratów zgromadzonych w przestrzeni gry przez Małgorzatę Bulandę aktorzy paroma prostymi zabiegami mogą konstruować sobie scenerię kolejnych sytuacji - abstrakcyjną, nie dosłowną, a przecież doskonale zrozumiałą. Że naiwnie liryczno-jarmarczna muzyka Bartka Straburzyńskiego, (czy dobrze słyszałem piłę jako instrument w nagraniu?) łagodnie i stanowczo sprowadza popisy retoryczne mieszkańców Sigły do właściwych wymiarów. Że pastorowa Mrakowa może położyć się za kupką mebli, a partnerzy będą krążyć po scenie, lamentując nad jej zaginięciem - i nie będzie to w naszych, odbiorców, oczach ani śmieszne, ani głupie, bo będziemy wewnątrz! W środku opowieści, mądrze i skutecznie wykreowanej scenicznymi sposobami. I nawet, jeśli nie wszystkie epizody nas usatysfakcjonują - sztucznie, niepomysłowo rozgrywa się tu choćby szał miłosny Mrakówny i Wzmożka - nie przekreśli to miłego poczucia, że wykuta w słowie siglańska rzeczywistość ma oto swój całościowy teatralny ekwiwalent, oryginalny, nie odtwórczy, samodzielny i skuteczny.

Jacek Głomb jest bodaj najżarliwie zdeklarowanym opowiadaczem fabuł na dzisiejszych polskich scenach. Warto docenić jego, by tak rzec, narracjotwórcze umiejętności - zwłaszcza gdy ćwiczone są na tak opornym materiale. A nie jest to jego pierwsze celne uscenicznienie prozy tego autora - żeby przypomnieć "Zabijanie Gomułki" (według "Tysiąca spokojnych miast") w dwóch świetnych wersjach, zielonogórskiej i legnickiej. Reżyser miał ostatnio także inną przygodę z wariacką literaturą - obok "Wielu demonów" zmierzył się w gdańskiej Miniaturze z sylwicznym "Wielorybem" Jerzego Limona. A afisz w Legnicy wypełniali mu tymczasem Marcin Liber, Piotr Cieplak i Paweł Passini, rozkwitał też wspaniale wszechstronny talent Magdy Drab. Powiedzieć, że szefowi Teatru im. Modrzejewskiej nieźle udał się sezon, to - jak każdy czytelnik Pilcha sobie dopowie - nic nie powiedzieć.

PS. Żeby nie zapomnieć: całą opowieść prowadziła znakomicie Aleksandra Fielek jako duch Oli Mrakówny. Była energiczną i rzeczową przewodniczką po świecie Sigły, ile trzeba tajemniczą, ile trzeba kpiącą. Odmienną w sposobie poruszania, w tempie działania od innych postaci - ale to ona zdawała się kierować scenicznym uniwersum, nadawać mu rytm. Świetna rola młodej aktorki.

(Jacek Sieradzki, „Frajda opowiadania”, http://www.e-teatr.pl, 16.05.2019)