Drukuj

Opowieść o Złym, który dręczy rzetelnych luteran z Cieszyńskiego Śląska snuje się tej zimy na deskach katowickiego teatru. To w zasadzie metafizyczny kryminał, który zwodzi widzów czekających na jednoznaczne rozwiązanie zagadki. Ale czy właśnie zwodzeni być nie chcemy, zwłaszcza wtedy, gdy o zbrodni opowiada…sama ofiara? O spektaklu w reżyserii Jacka Głomba na śląskim portalu wachtyrz.eu (specjaliści od ślōnskij gŏdki) pisze Krystian Węgrzynek.


Co nas zwodzi ? Co i kto wodzi na pokuszenie? Tu, u nas i za miedzą ? W tak śnieżnych okolicznościach… „Kuszą was chatki puchatki, wille stojące w dolinach, pięknie w stok wkomponowane arcydzieła architektury cieszyńsko-beskidzkiej?(…) Wyobrażacie sobie, jak w środku musi być miło, przytulnie, zacisznie? Płoną szczapy w kominku i jest jeszcze przytulniej?”

Nie jest to opis wzięty z klasycznego bedekera, a fragment „Wielu demonów”, powieści  wiślańskiego mistrza groteski, Jerzego Pilcha. Żeby nie było wątpliwości dorzucę kolejne zdanie: „Dajcie spokój – to są wszystko lodowate psiarnie!”

Już kiedy przeciskamy się na scenę bocznym wejściem prowadzeni przez bileterki, kiedy nieomal wchodzimy do drucianych klatek zbudowanych na scenie i siadamy między aktorami, czujemy się niemal klaustrofobicznie. Zamknięci w tym siglańskim (czytaj: wiślańskim) domu zagadek zostajemy postawieni przed mrocznym pytaniem: Co się stało z Olą Mrakówną, córką pastora, której ciemnowiśniową piżamę wyłowiono właśnie z bagien?

Pomysł reżysera Jacka Głomba, specjalisty od lokalnych historii, który tu przyjechał z drugiego krańca dawnego Śląska, z Legnicy, odrealnia książkową fabułę. W literackim oryginale opowieść snuje syn (?) Naczelnika, alter ego pisarza, wskrzeszającego Wisłę lat 50-tych XX wieku. Guślarka Ola, z uśmiechem przyglądająca się poszukiwaczom własnych zwłok (?), zamienia znaną z większości książek Pilcha nostalgiczną przestrzeń w stygnące inferno. Zapętla nas w kolejno wprowadzanych wątkach, raz po raz przypominając, że „to demony opowiadają tę historię”. Trochę tu atmosfery z „Rashomona” Akiro Kurosawy, a trochę klimatu z „Powiększenia” Michelangelo Antonioniego….

Oczywiście trudno w dwugodzinnym przedstawieniu pomieścić wszystkie wątki i postacie z nieomal 500-stronicowej księgi. Brakło więc „starki Zuzanny na śmierć i przez całe życie w księdzu Mraku zakochanej”. Nie było też chłopa w „czarnym owerolu”, co „się stracił” na ścieżce do ogrodu. Na scenie nie pojawiają się i starzyk Schkryfani, i organista Somnambulmeister, i – jaka szkoda! – kot Głupielok. Nocnik, który w pewnym momencie ważnym się rekwizytem okaże, nie wygląda na „poniemiecki, a może wręcz pohabsburski”, ale ostatecznie zostanie odnaleziony w tym przedziwnym domu, co się i warowną twierdzą staje (scena błądzenia po Prezydenckim Zameczku  jakby z kolei trochę z Kafki…).

W tej przestrzeni są i krzesła zrobione z waszbretów, fotele z badywanny i krajalnica z maszyny Singera. Nie przystają  ściśle do siebie te elementy, podobnie jak i nie przylegają do siebie części tej kryminalnej układanki. Łatwiej na tym zestawie zagrać do tańca ( najrytmiczniejsza część spektaklu – niesamowity danse macabre na instrumenty kuchenne!) niż zagrać…na serio. Tak więc na tym Titanicu dobre miny robi się do końca, a trumną z nieboszczykiem potrząsa się na lewo i prawo.

Bo największa trudnością dla aktorów musiało być stworzenie pewnej tragikomicznej równowagi. W spektaklu bardziej więc bawią perypetie Madame Wzmożek (Anna Kadulska) niż wzruszają lamenty pastorowej (Barbara Lubos). Z kolei mocniej losem córki wydaje się być przejęty  listonosz – jasnowidz Fryc  (Arkadiusz Machel) niż co i rusz świętujący pastor ( Grzegorz Przybył). Nawet przedstawiciel autentycznie mrożącej krew w żyłach w czasach stalinowskich  bezpieki, Towarzysz Goniec (Wiesław Kupczak) okazuje się  dobrodusznym i empatycznym detektywem. W obu siostrach ( Ola – Aleksandra Fielek, Jula – Agnieszka Radzikowska) jest chyba też więcej tej pogodnej beztroski niż bezradnego szaleństwa („My mamy nieszczęście wiedzieć, że życie nie ma sensu”). Ale też sam Masterchef Jerzy balansuje nieustannie pomiędzy goryczą rozczarowania a słodyczą żartu, a może wręcz pomiędzy wagą pytań fundamentalnych a lekkością zmysłowej anegdoty.

W tej powieści jest jednak, w porównaniu z poprzednimi, dużo więcej tych prawdziwych, nieośmieszonych demonów, a trupi odór nieraz unosi się w powietrzu. Te momenty grozy udaje się twórcom wywołać. Największa w tym zasługa odtwórczyni roli siglańskiej Laury Palmer – Aleksandry Fielek, która filuternie mrużąc oczy, krążąc wokół nas pieszo i na wrotkach, nasamprzód z bażołów się wyłania, by do bagien na ostatek powrócić. I na nic tu odśpiewywanie luterańskich  hymnów ani odprawianie pokutnych biesiad  – nie wyprowadzą nas z tego siglańskiego escape roomu tak jak wprowadzili, zostajemy ze złem sami, a uśmiech zamiera na ustach.


(Krystian Węgrzynek, „Wiślańsko-katowicki Escape Room”, https://wachtyrz.eu, 11.02.2019)