Drukuj

Nie o to chodzi, by rozwiązać zagadkę, by gonić za kryminalnym wątkiem. Bo ten spektakl to nie kryminał, nawet nie thriller, choć być może dla „kupienia” ewentualnych widzów tak sugerowano w zapowiedziach. To po prostu opowieść o ludziach, z których każdy jest inny. I każdy ma swoją tajemnicę, swoje fobie i grzechy. O spektaklu „Wiele demonów” wyreżyserowanym przez Jacka Głomba w Teatrze Śląskim w Katowicach pisze Marta Fox.


Świat otrzymał od Gabriela Garcii Marqueza Macondo, my od Jerzego Pilcha Sigłę, czyli miasteczko pełne namiętności i soków, zwyczajności i cudowności, gdzie rzeczy niezwyczajne mają wymiar szarej codzienności, a zwyczajnym można się dziwić niemal jak nadprzyrodzonym. W Sigle każda osoba ma swoją jedyną i niepowtarzalną historię, która może wybrzmieć magicznie lub „wciągająco” jak bagno, jak życie każdego z nas, choć może tego jeszcze nie wiemy, bo nikt nas nie zauważył i nie zaklął w opowieść, zatrzymującą pamięć i przyklepującą istnienie.

Od Jacka Głomba, reżysera, wielbiciela prozy Pilcha, otrzymujemy spektakl „Wiele demonów” (adaptacja: Katarzyna Knychalska), zrealizowany jakby na przekór temu, co pisarz zwykł krakać o swoich książkach, które rzekomo nie nadają się do teatru. Reżyser nie zraził się tymi deklaracjami i stworzył już kilka przedstawień według prozy Pilcha. I tym razem udowodnił, że świat kreowany przez pisarza jest wyjątkowo ciekawy, bo zgłębia fenomen społeczności, w której jest cały kosmos emocji, od tych dobrych, bo budujących osobowość i wartości życia, po kompleksy rządzące codziennością, toksyczne zachowania, prowadzące do wypierania tego, czego się pamiętać nie chce, bo zbyt bolesne, niewygodne, czy wstydliwe, poprzez uzależnienia, fobie, mniej lub bardziej groźne szaleństwa.

Spektakl grany jest na dużej scenie, w układzie z widownią, która zajmuje miejsca po trzech stronach sceny. Widzowie są więc w „środku” wydarzeń. Stają się nimi także aktorzy, którzy po zagranych kwestiach nie wchodzą za kulisy, tylko siadają w bocznych nawach i obserwują wydarzenia razem z innymi widzami.

Opowieść snuje duch córki pastora, Ola Mrak. To ona przywołuje społeczność Sigły, której przedstawiciele siedzą upozowani, jak do pamiątkowego zdjęcia: Madame Wzmożek (Anna Kadulska) ze swoim synem (Dawid Ściupidro), Pastor Mrak (Grzegorz Przybył) z żoną (Barbara Lubos), Jula Mrak, siostra Oli (Agnieszka Radzikowska), Naczelnik (Andrzej Dopierała), Fryc, listonosz (Arkadiusz Machel), Towarzysz Goniec (Wiesław Kupczak), syn Naczelnika, Kornel (Kamil Suszczyk).

W miasteczku Sigła, gdzie polscy luteranie żyją obok katolików, niekoniecznie w harmonii i zgodzie, prym wiodą córki pastora, siostry Mrak, Ola i Jula. Byłam ciekawa, kim będą dziewczyny, które zobaczę na scenie Teatru Śląskiego. W powieści Pilcha ubierały się jak wariatki, piły wino, paliły papierosy, grały zawzięcie w piłkę z chłopakami na boisku, uczyły się świetnie, czytały opasłe księgi, którymi wypełniały plecaki, potrafiły puszczać niekończące się wiązanki przekleństw, ale i w paru precyzyjnych zdaniach udowodnić istnienie Boga.

I takie właśnie są brawurowych w kreacjach Aleksandry Fielek (Ola Mrak) i Agnieszki Radzikowskiej (Jula Mrak). Ekstrawaganckie, radosne, roześmiane, przebojowe, w zamaszystych spódnicach, srebrnych trampkach, czy rolkach, gotowe na wszystko, by żyć po swojemu, jakby zawsze były w trakcie gry ze światem, który pragną zdobyć, przyciągnąć niebo do ziemi. Siostry tworzą świetny tandem, jak papużki nierozłączki (nie były bliźniaczkami). Intrygują społeczność swoją samowystarczalnością, charyzmą i demonicznością.

Ola, ta, która w tajemniczy sposób zniknie i nikt, nawet listonosz, Fryc Moitschek, posiadający moc przepowiadania przyszłego i rozumienia przeszłego, nie będzie w stanie odkryć, co się stało, ma tę fantasmagorię w oczach, o której Pilch tak się rozwodził w powieści. Patrzy przenikliwie, kiedy mówi o demonach, kiedy komentuje wydarzenia, a jej oczy raz rażą „krystaliczną zielenią sierpniowego nieba nad Czantorią, raz czarnym i dymiącym oparem bagien”.

Co się z nią stało, nie wie nikt, ale od chwili zniknięcia, cała społeczność Sigły żyje w cieniu tej sprawy, próbując rozwikłać zagadkę. Gdybyż można było rzecz racjonalnie wytłumaczyć, obarczyć winą jakiegoś zwyrodnialca albo maniaka politycznego służącego władzy, spokój by powrócił do mieszkańców Sigły, żyjących rytmem małych spraw i biblijnych przypowieści. Rozwiązania jednak nie ma, więc mnożą się pytania o sens życia, śmierci, wiary, Boga, miłości, cierpienia.  Każdy je zadaje po swojemu, każdy drąży naturę zła. I nagle wszystko staje się, jak u Pilcha, „takie zielone, że aż czarne”, takie czerwone, że aż czarne”, takie „ciemne, że aż białe”.

Jak zrozumieć zrozpaczoną matkę, pastorową Mrak (Barbara Lubos), obarczającą winą siebie, męża (Grzegorz Przybył) i innych, miotającą się w domysłach i czarnych wizjach, nieprzytomną z bólu i niepewności. Jak zgłębić tajemnicę pastora-ojca, chroniącego żonę, pełnego obaw o drugą córkę, Julę, rudowłosą femme fatale, zadziorną, czasem jakby opętaną, ale i pełną subtelności, uciekającą z rozpaczy w erotyczne ekscesy z narzeczonym, które wszyscy wokół znoszą ze spokojnym przyzwoleniem. Jula i kocha szaleńczo, i porzuca, i tym zachłanniej żyje, im do siostry jej dalej.

Nie o to chodzi, by rozwiązać zagadkę, by gonić za kryminalnym wątkiem. Bo ten spektakl to nie kryminał, nawet nie thriller, choć być może dla „kupienia” ewentualnych widzów tak sugerowano w zapowiedziach. To po prostu opowieść o ludziach, z których każdy jest inny. I każdy ma swoją tajemnicę, swoje fobie i grzechy. Nie o to też chodzi, by owo społeczeństwo ocenić. Bo to nie traktat moralny, ani publicystyczna nagonka. Oto ludzie, jeden taki, drugi inny. Każdy ma swoje za pazuchą, jak powiedziałaby moja babcia. Można go nie akceptować, ale można też rozumieć, albo po prostu powiedzieć, tacy są i już.

Tak właśnie patrzę na ten spektakl i tak czytałam powieść Pilcha. Tak czytałam „Sto lat samotności” i powieści Jose Saramago, na przykład „Miasto ślepców”.  Może trzeba przeżyć 32 wojny jak pułkownik Aureliano Buenida, by poznać urok życia prostego. Może trzeba rozbudzić w sobie piękną Remedios, by pójść do nieba z własną poduszką i prześcieradłem. Dopóki nie ogarnie nas zaraza ślepoty, świat będzie istniał, z demonami i aniołami. Tych pierwszych pozbywać się nie warto, bo kto wie, czy kiedy wytępimy swoje demony, nie znikną i nasze anioły.

Każda z postaci w spektaklu jest wyrazista, są to role dobre i bardzo dobre. Każdą się zapamiętuje i przywołuje potem z łatwością w wyobraźni. Naczelnika z duszą na ramieniu, węszącego Towarzysza Gońca, próbującego wykryć spisek, czemu nie, Konrada, rozerotyzowanego syna Naczelnika, młodego Wzmożka, trzymanego na smyczy matczynej miłości, tajemniczego i milczącego Fryca, który swoje wie nie tylko dzięki torbie pełnej listów. Świetną kreację zaborczej matki i niepocieszonej wdowy stworzyła Anna Kadulska (Madame Wzmożek). Jej deliberacje nad trumną męża iskrzą się i refleksją nad przeszłością, i humorem, i ironią, i wreszcie chęcią ucapienia tego, co w życiu ciągle jest żywe. Ta rola najdokładniej pokazuje Pilchowe widzenie świata, w którym „epicki zadek Madame Wzmożek kolebał się tak, jakby nie tylko nie brał udziału w pogrzebie, ale wręcz drwił ze śmierci”, a życie zwyciężało, jakżeby inaczej.

Ten świat Sigły fascynuje bogactwem ludzkich zachowań, budzi współczucie, także śmieszy.

Tytułowe demony budzą się i w nas, widzach. Przypominamy sobie o naszych słabościach, o wpojonym w dzieciństwie światopoglądzie, który nie zawsze szedł w parze z pragnieniami i ambicjami. Patrząc na sceniczne „klatki” (scenografia i kostiumy: Małgorzata Bulanda)  imitujące pomieszczenia, widzimy może i te, z których udało nam się uciec. Odnaleźć tu można znaki naszego podwórkowego dzieciństwa, które z najprostszych przedmiotów codziennego użytku potrafiło wyczarować świat bogaty w eleganckie siedziska, czy skrzące kandelabry. W takiej scenerii i z klimatyczną muzyką (Bartek Straburzyński ) nawet najzwyklejszy taniec staje się balem życia.

Największa groza w spektaklu – groza w sensie ścisłym, by użyć Pilchowego dopowiedzenia – bierze się stąd, że żadna z opowieści nie zostanie dokończona i nie będzie miała jasnej konkluzji, co jest oczywiste, skoro to demony opowiadają naszą historię, wiele demonów, tyle demonów, ile ludzi, tyle opowieści, ile wątpliwości. Człowiek się rodzi i żyje, niekoniecznie wiadomo po co, i umiera, i tak to już jest, i nic na to nie poradzimy, i godzimy się z tym, a życie podsuwa nam kolejne scenariusze, nie zawsze zgodne z naszymi chciejstwami, jak to we śnie bywa. I nie musi ten spektakl być o tym, czy o tamtym. On jest.

I trzeba się napatrzeć i nasłuchać.
I wyjść z teatru  z pytaniem, po co jest to życie.
I odpowiedzieć sobie, ano być może po nic, ale dobrze, że jest.
 


(Marta Fox: „„Wiele demonów” i inne przyjemności”, http://martafox.pl, 25.01.2019)