Dostojewski jest zrobiony płytko, zespół nie daje rady, sypie się w tekście wielokrotnie, reżyserii świateł nie ma, scenografia przeszkadza, a muzyka to jest w ogóle najgorsze, co jest w tym spektaklu. Spektakl wg Fiodora Dostojewskiego w reż. Jacka Głomba z Teatru im. H. Modrzejewskiej w Legnicy wystawiony na Festiwalu Boska Komedia w Krakowie recenzuje na anonimowym profilu fb Fanny Kaplan (*). Przedruk za e-teatr.pl.


Z "Biesami" mam kłopot. Inaczej - z "Biesami" zawsze będę miała kłopot, z każdą ich ekranizacją czy inscenizacją, ponieważ jest to moja ukochana powieść. Ba! Uważam ją za powieść powieści, rzecz niezrównaną, opus magnum Dostojewskiego, prozę niedoścignioną. Z "Biesami" mam też tak, że hobbystycznie wyłapuję odniesienia do tej - użyję tego słowa, ale jest to w pełni uzasadnione - kultowej powieści we współczesnej kulturze rosyjskiej. Kto widział genialnego "Lewiatana" Andrieja Zwiagincewa, który nagle w końcowej części filmu podąża kamerą za prowincjonalnym popem z miasta gdzieś na północy, po czym na chwilę zatrzymuje się na świniach w zagrodzie, niech sobie przeczyta początek "Biesów", a konkretnie cytat z Nowego Testamentu. Wtedy odkryje nie tylko klucz do samej powieści, ale i do filmu Zwiagincewa (odniesień do "Biesów" jest w nim więcej i w ogóle - tak na marginesie - uważam jego filmy za najczystszą "dostojewszczyznę" i to bardzo, bardzo wysokiej próby).

Mogłam założyć z góry, że inscenizacja Jacka Głomba mi się nie spodoba. Nie dlatego, że go nie lubię, tylko dlatego, że "Biesy" są dla mnie świętością i nieumiejętne obchodzenie się z materiałem powoduje, że miotam klątwy. Mogłam tak założyć, ale się na legnickie "Biesy" wybrałam. I jest w zasadzie tylko jedno, czego nie założyłam - że będzie aż tak źle.

Zacznijmy od scenografii. Znajdujemy się we wnętrzu dużego pomieszczenia, czegoś na kształt magazynu, może stodoły, ale raczej jest to przestrzeń przemysłowa. Ściany zakryte są czarną folią wybrudzoną pyłem budowlanym. Tylną ścianę zdobi dwoje drzwi, mniejsze i większe, przez które teoretycznie można wjechać wozem lub ciężarówką, oraz rusztowanie. Poza pojedynczym krzesłem i charakterystycznymi lampami z metalową obudową, które znamy właśnie z zabudowań przemysłowych, resztę scenografii stanowią worki wypchane makulaturą na kształt monstrualnych węży zawieszonych nad sceną, ale przede wszystkim sprasowana makulatura powiązana drutem tak, że scenę literalnie zaśmieca szereg snopów stworzonych ze strzępów papieru. Czarna folia i snopy. Coś to komuś przypomina? No właśnie.

Nie wiem czy Małgorzata Bulanda, autorka scenografii do spektaklu Głomba, widziała scenografię Justyny Łagowskiej do Klatowego "Wesela". Niezależnie od tego, czy widziała, czy nie, w porównaniu wypada bardzo słabo. Niewielka przestrzeń pozostawia niewiele miejsca aktorom, a ogrywanie snopów makulatury przez trzy godziny za pomocą uderzania w nie różnymi narzędziami, z kulą utykającej Drozdowej (Małgorzata Urbańska) włącznie, to nie jest coś, co chcielibyście sobie zafundować. Aktorzy miotają się w tej makulaturze, siadają na niej, rzucają nią, rzucają innymi aktorami o makulaturę i tak to trwa przez trzy godziny dopóki nie okaże się, że cały ten ambaras zbudowany jest po to, aby wybrzmiał w scenie czytania Ewangelii przez Stiepana Wierchowieńskiego (Paweł Wolak). Trzy godziny bałaganu na scenie i nieumiejętności ogrania scenografii po to, żeby przez kilka minut zagrała to, co miała zagrać. Koszmar.

Reorganizacja tekstu tak, aby akcję przerywały zeznania Sofii (Ewa Galusińska) jest nawet przyzwoita, ale co z tego, jeśli zespół nie potrafi uciągnąć Dostojewskiego? Pierwsze dwie godziny zostawiają widza z poczuciem chaosu. Właściwie to oglądamy bardzo spłyconą wersję "Biesów", które należałoby przemianować na "Seksualne przygody Mikołaja Stawrogina". Jedna, druga, trzecia panienka, a na końcu pierwszego aktu, nie wiadomo skąd i po co, spadają z nieba jacyś rewolucjoniści. Thank you but no, thank you. Nie o tym są "Biesy" i podziało się tu coś bardzo niedobrego, że wątek polityczny zaczyna wybrzmiewać dopiero w ostatniej godzinie przedstawienia.

Mam też solidny problem ze Stawroginem. Oczywiście, podobnie jak w powieści, o Stawroginie dużo się mówi. W zasadzie więcej o nim wiemy z plotek, od których huczy całe miasto, niż z samych scen, w których bierze on udział. I to się zgadza, bo Stawrogin to postać skryta, tajemnicza, fascynująca przez pewną ambiwalencję - Stawrogin to zarówno dobry synalek, prowincjonalny paniczyk, jak i wykształcony i obyty mieszczanin, intrygant, ale potrafi być szlachetny. Ostatecznie okazuje się, że to postać zdegenerowana, nihilista, uosobienie rosyjskiego fatalizmu. Można się nawet pokusić o stwierdzenie, że Stawrogin to postać-symbol, która kumuluje w sobie to, czym jest ponure, choć bizantyjskie w swym przepychu, dogłębnie rosyjskie fatum. Dostojewski czuł te klimaty jak nikt inny. Był uzalezniony od gier hazardowych, borykał się z depresją, epilepsją, przeżył zesłanie na Sybir. Mówiąc krótko, Stawrogin to taka postać, którą, jeśli tylko ceni Dostojewskiego, chciałby zagrać chyba każdy aktor. To postać nieoczywista, magnetyczna, zepsuta i budząca podziw wszystkich pozostałych bohaterów. U Głomba Stawrogin nie wybrzmiewa. Tak po prostu. Robert Gulaczyk góruje wprawdzie nad resztą zespołu wzrostem, jest barczysty i robi wrażenie jako kawał chłopa, ale to by było na tyle. Warunki ma. Dlaczego ta potać nie została poprowadzona należycie? Nie wiem. Wiem natomiast, że w Stawroginie Gulaczyka charyzmy jest null. A skoro w Stawroginie charyzmy nie ma, przestaje być zrozumiały i szał panien w okolicy na punkcie mrocznego syna Generałowej, i obsesja młodego Wierchowienskiego (Rafał Cieluch), który w Stawroginie widzi przywódcę mającej się narodzić rewolucji. Nie do końca podoba mi się też wycięcie wątku tzw. "spowiedzi Stawrogina". Rozumiem, że w czasach współczesnych wykorzystanie seksualne nieletniej jest traktowane jako najgorszy sort przestępstw i ciężko byłoby nam zrozumieć percepcję XIX-wieczną. Pojmuję, że obecnie trudno by było zaakceptować nam fakt, że gwałt na dziewczynce jest tylko kolejnym występkiem Stawrogina, który - podobnie jak i postaci z innych powieści Dostojewskiego - próbuje, jak daleko może się posunąć i ile jeszcze zła może wyrządzić. Ale trudno mi się zgodzić z tym cięciem, ponieważ spowiedź jest elementem kluczowym dla fabuły, nawet jeśli Dostojewski wyrzucił ją z ostatecznej wersji powieści i nawet jeśli spowiedź jest zwykle w polskich wydaniach "doklejana" do reszty.

Z pozostałymi wątkami nie jest lepiej. Po co te wszystkie kobiety się bez przerwy wiją? Czemu ci rewolucjoniści tak bredzą? Po co Głomb dokleja do nich feministkę? Ja rozumiem, że to modne i fajnie robić takie heheszki z odniesieniami do współczesności, ale czy tekst nie broni się sam? Niewykorzystana jest zupełnie aura prowincjonalnego, rozpolitykowanego miasteczka, w którym wszyscy intrygują i każdy kiedyś był w Petersburgu bądź na Zachodzie, ale osiadli na rosyjskim zadupiu pogrążają się w marazmie i gnuśności z wszechobecnym okiem cara, który w każdej chwili może delikwentów zesłać na katorgę. Gdzie się to wszystko podziało?

W drugim akcie jest nieco lepiej, ale czyniąc ze Stawrogina lowelasa w akcie pierwszym, tracimy jego charyzmę, wycinając "spowiedź", tracimy aspekt obsesyjnego i ciągłego czynienia zła. W efekcie Stawrogin się wiesza dlatego, że nie zdołał przewodzić rewolucji. No pewnie, że nie zdołał, jeśli w pierwszym akcie głównie macał baby, a rewolucjonistów tworzy kółko lokalnych idiotów.

I wszystko to można było nawet przełknąć, gdyby nie to, że akcja wlecze się niemiłosiernie. Tempa tu nie ma, po prostu nie ma. Aktorzy nie bardzo wiedzą, co robią na scenie, przeszkadza im scenografia, nie mają na kogo grać. Nie wiadomo jak to świecić, w ogóle reżyseria światła w tym spektaklu nie istnieje. Dość sztuczna i mechaniczna choreografia (znów skojarzenie z Klatą, znów na niekorzyść Głomba) potęguje tylko wrażenie niezgrabności całego spektaklu. W końcu, powiem to dużymi literami, ale niestety muszę. Jacek Głomb nie umie montować. Widziałam już w życiu różne kurioza, czasem się zafrasuję, jak parę lat temu na "Festenie" Jarzyny, który na początku XXI wieku był bardzo świeży, a teraz razi blackoutami, ale, zaprawdę, powiadam wam, lepsze blackouty niż spektakl, w którym zakończeniem każdej sceny jest wyjście aktorów za kulisy, a otwarciem kolejnej jest wejście aktorów na scenę. Całość jest tak anachroniczna, że nie broni się absolutnie niczym. Dostojewski jest zrobiony płytko, zespół nie daje rady, sypie się w tekście wielokrotnie, reżyserii świateł nie ma, scenografia przeszkadza, a muzyka to jest w ogóle najgorsze, co jest w tym spektaklu.

Mógł Głomb zrobić spektakl o paradoksach współczesnych imperiów, z Putinowską Rosją na czele. Mógł postawić tezę, którą w zasadzie stawia Dostojewski, że biurokratyczno-wojskowa machina caratu i niepokorni rewolucjoniści budujący siatkę kontaktów to dwie strony tego samego medalu (ten dialog zresztą został w spektaklu zachowany, ale co z tego, jeśli nie wybrzmiewa, skoro rewolucjoniści to banda nieudolnych matołów?), mógł się pobawić kulturowym mitem rewolucji. Ale po co, skoro przez dwie pierwsze godziny pozbawiony charyzmy Stawrogin może macać panny, a reszta zespołu z braku laku może okładać scenografię kończynami i innymi rekwizytami?


Ale, żeby być uczciwą, odnotuję tylko, że jest tu jeden, jedyny człowiek, który wie, co robi. Jest to Paweł Wolak w roli Stiepana Wierchowienskiego, który jako jedyny ma dykcję, który jako jedyny wie, co gra i robi to dobrze, a nawet potrafi być poruszający. Reszta zespołu nie dostaje mu do pięt.

Jestem zaskoczona, że ten spektakl bierze udział w konkursowej sekcji festiwalu. Z drugiej strony, są tam też "Czarne papugi", więc ja w sumie nie mam więcej pytań.

Nie ma litości.

Trzy strzały.

Chcecie prawdziwej sztuki z ducha Dostojewskiego? Włączcie sobie lepiej Zwiagincewa. Orze mózg, serce i bebechy. I jest po rosyjsku, w zgodzie z Dostojewskim i u samych swych fundamentów i głęboko chrześcijański, i dogłębnie nihilistyczny. I z każdym kolejnym seansem widzi się nowe szczegóły, których się wcześniej nie dostrzegło.

(Fanny Kaplan, „Trzy godziny bałaganu”, http://www.e-teatr.pl, 10.12.2018)


(*) Od redaktora @KT:  powyższą recenzję publikuję wyłącznie dlatego, że za - założonym przed ponad rokiem - anonimowym profilem fb zamieścił ją - było, nie było – poważny branżowy wortal e-teatr.pl. Nie, nie mam zastrzeżeń do bardzo krytycznego tonu recenzji. Każdy ma prawo do własnych, nawet ostrych jak brzytwa osądów. Problem w tym, że nie spotkałem się dotąd z praktyką publikowania i upowszechniania anonimowych recenzji. Dla tych, co nie wiedzą. Fanny Jefimowna Kapłan to postać historyczna. Takie nazwisko nosiła młoda rosyjska anarchistka, rozstrzelana autorka zamachu na Włodzimierza Lenina z sierpnia 1918 roku, do którego oddała wówczas (cytowane w recenzji) trzy strzały. Najwyraźniej w krajowej publicystyce teatralnej idzie nowe (wraca stare?).  Może dlatego z całego tekstu najbardziej podoba mi się fragment: „żeby być uczciwą, odnotuję…”.