Drukuj

Na scenie dokonała się swoista profanacja obu dzieł. Nie wiadomo, na ile sprofanowała je autorka w swoim tekście, ale Liber posunął się za daleko. Wydawało się, że będzie to swoisty dialog z Wajdą i Andrzejewskim. Mądry rozrachunek z przeszłością. Tymczasem przekroczone zostały granice dobrego smaku. Szyderstwo podszyte zuchwalstwem. "Popiół i diament - zagadka nieśmiertelności" Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk w reżyserii Marcina Libera w Teatrze im. Modrzejewskiej w Legnicy. Spektakl recenzuje Grzegorz Ćwiertniewicz.


W Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy odbyła się w tym sezonie już druga premiera. Po "Dzielnych chłopcach" w reżyserii Magdy Drab, spektaklu o środowisku kibiców piłki nożnej, bardzo powierzchownie traktującemu o emocjach, dylematach czy sytuacji życiowej tych ludzi, którego odbiorcami, ze względu na problematykę i formułę, mogą stać się tylko oni, Marcin Liber wystawił przedstawienie "Popiół i diament - zagadka nieśmiertelności". Czas premiery nie jest przypadkowy. Wiąże się to z kumulacją istotnych wydarzeń. Siedemdziesiąt lat temu Jerzy Andrzejewski wydał "Popiół i diament" (rok wcześniej książka ukazała się w nieco innej wersji i innym tytule - "Zaraz po wojnie"), natomiast sześćdziesiąt lat temu Andrzej Wajda powieść tę zekranizował. Do tego jeszcze trzydziesta piąta rocznica śmierci pisarza.

Dzień premiery wyznaczono na jedenastego listopada, a więc w setną rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości. Jacek Głomb, dyrektor teatru, chciał zorganizować ten dzień wszystkim tym, którzy zamiast maszerowania z flagami, brania udziału w groteskowych akademiach, apelach czy amatorskich inscenizacjach, wolą poddać sytuację Polski refleksji i odpowiedzialnie rozważać o jej przyszłości. Pomimo stulecia wolności, wolność nie jest wcale wartością daną na zawsze, zwłaszcza w dzisiejszej dobie ta polska wolność jest bardzo niepewna. Wystarczy przyjrzeć się choćby problemowi demokracji i nieprzestrzegania przez władzę zapisów konstytucyjnych. Nie trzeba rozpatrywać w roku odzyskania niepodległości kwestii wolności globalnie. Wystarczy lokalnie. Wystarczy uświadomić sobie, co dzieje się obecnie w Polsce i do czego doprowadzić może wojna polsko-polska. Pewność wolności może okazać się w konsekwencji złudna. Dlatego właśnie społeczeństwo nie może czuć się zwolnione z odpowiedzialności opowiadania o naszym kraju, z obowiązku pamiętania o historii, która jest cykliczna.

Do odpowiedzialności i obowiązku powinni poczuwać się artyści. Potrząsanie społeczeństwem należy do ich głównych zadań. Taką nadzieję na silne szarpnięcie niosło przedstawienie Marcina Libera (reżyser wystawił w Legnicy przed kilkoma laty, rozbudzające wiarę w lepsze jutro, "III Furie"). Im większe nadzieje, tym większe rozczarowanie. A było ono tym razem ogromne. Może gdyby spektakl "Popiół i diament - zagadka nieśmiertelności" powstał w Krakowie, jak pierwotnie planowano, byłby głosem ważnym i słyszalnym? A może byłby niczym więcej, jak barwnym widowiskiem, takim samym, jak "Wesele" w reżyserii Jana Klaty? Wspólnym mianownikiem dla obu przedstawień jest widowiskowość i niewzruszalność. Trudno o jakąś większą różnicę pomiędzy tym, co działo się na ulicach, a tym, co działo się na legnickiej scenie.

Początek zapowiadał w każdym razie udany spektakl. Zaczął się, takie można było odnieść wrażenie, już we foyer. Widzowie, z biletami w ręku, odprowadzani byli przez personel teatru na widownię, widownię, która przemieniona została w hotel "Metropol", a dokładnie w salę bankietową tego hotelu. Zamiast tradycyjnych teatralnych foteli - ponumerowane stoliki. Na nich czerwona oranżada w przezroczystych butelkach. Stoliki wystawiono jednak nie dla wszystkich. Dla widzów lepszej kategorii, dla lokalnych prominentów, dobrze widzianych, coś znaczących, bo wiele mogących, wyznających te same idee polityczne, a także dla być może zasłużonych legniczan i ulubionych gości. Dla niektórych - krzesła, nieco za stolikami. Już bez oranżady. Krytycy teatralni i dziennikarze z tyłu. Żywo wzięte ze sceny spektaklu, w której dyrektor Słomka (Paweł Wolak - niezawodny, wywołujący pożądane emocje), kazał, tu cytat, "wypierdalać do loży prasowej" dziennikarzowi Pieniążkowi (Paweł Palcat - bez przesady - najwybitniejszy aktor legnickiego teatru, doskonale radzący sobie w każdej roli, czyniąc ją zawsze charakterystyczną, świadomie czerpiący "z siebie", korzystający ze wszystkich możliwych środków, aktor, przed którym polski teatr stoi otworem). Dobrze, że nie zajmuję się krytyką teatralną, a historią teatru, bo musiałbym poczuć się dotknięty. Tworzy się w każdym razie coraz pełniejszy obraz legnickiego teatru i jego gospodarza. Pogarda dla piszących wybrzmiała nader poważnie. Po raz drugi w drugiej części przedstawienia, kiedy to szydzono z Krzysztofa Teodora Toeplitza (między innymi krytyka teatralnego) jako autora scenariusza "Czterdziestolatka", jakby niczym innym się ten człowiek kultury nie wsławił. Nawet jeśli zamysł był humorystyczny, to bardzo nietaktowny, toporny, żeby nie napisać - prymitywny.

Na sali, przed właściwym rozpoczęciem przedstawienia, goście otoczeni zostali opieką przez dyrektora Słomkę i kelnerki (w ich rolach Magda Biegańska, Magda Skiba i Joanna Gonschorek - ostatnia aktorka coraz częściej kojarzy się z amatorskością, niestety pod każdym względem). Witano, pytano o samopoczucie, rozlewano oranżadę Rozrzucone na podłodze konfetti, mieniące się od padającego światła, przypominało o przeznaczeniu miejsca. Naprzeciwko stolików i krzeseł znajdowała się, tradycyjnie, scena (nie tylko na niej działa się jednak akcja; sceną dla przedstawienia stała się cała sala teatralna, co okazało się być pomysłem znakomitym). Udekorowane na złoto schody, przypominały te z dawnych musicalów. Magię sali dopełniał unoszący się w powietrzu dym Scenografia Mirka Kaczmarka była w tym spektaklu osobną bohaterką, olśniewającą, wzbudzającą największy podziw, najbardziej ujmującą. Uwagę zwraca również oprawa muzyczna Olgi Mysłowskiej i Filipa Kanieckiego. W pierwszej chwili Mysłowska (w roli Hanki Lewickiej) wydawała się nie pasować do całości. Sprawiała wrażenie przybyszki z innego świata. Taka też zresztą była ta muzyka - niejednoznaczna, wielowymiarowa, ale i wielogatunkowa. Wokalistka, może nie od pierwszej, ale od drugiej już na pewno, czarowała publiczność swoim głosem. Uderzenia Kanieckiego o talerze perkusyjne były jedynymi silnymi doznaniami w całym przedstawieniu. W pewnym sensie wybudzały z letargu. Całość spektaklu, pomimo tego że widowiskowa, było dosyć nużąca. Może nie tyle nieinteresująca, co nietrzymająca w napięciu.

Za kotarą - imitacja wysypiska śmieci. A na tym wypisku igraszki miłosne Krysi Rozbickiej (Magdy Biegańskiej, jedynej aktorki, mogącej wzbudzać w przedstawieniu zainteresowanie widza; legnicki teatr cierpi na brak charakterystycznych i utalentowanych aktorek; teraz widać to bardzo wyraźnie) oraz Maćka Chełmickiego (w tej roli - Albert Pyśk, aktor bezbarwny - czy jako Hamlet, czy jako Maciek; zastanawia, dlaczego obsadza się go tak często w głównych rolach, skoro tak niedobrze sobie z nimi radzi). Po co? Czy po to, by unaocznić, jak powinni żyć młodzi ludzie? Czerwone worki przywodziły na myśl kolor krwi. Potraktowanie barwy w kategorii symbolu, mogłoby okazać się nadinterpretacją, przez co spostrzeżeniem nieco ryzykownym. Gdyby jednak połączyć wysypisko z wyrastającymi tuż przed nim krzyżami cmentarnymi, można byłoby pokusić się o próbę rozwikłania "zagadki nieśmiertelności" (drugi człon tytułu przedstawienia to polski tytuł filmu Tony'ego Scotta - wampirycznego erotyku). Młodzi ludzie składają życie w ofierze. Przyświeca im idea wolnego kraju. To ponadczasowe. W konsekwencji kończą na "wysypisku niepamięci". Poświęcają się w imię wartości, jaką jest wolność, w imię wartości, na której tak naprawdę nikomu nie zależy. Nie wiadomo nawet, czy im ktoś z litości postawi nad grobem krzyż.

"Pokolenie" Krzysztofa Kamila Baczyńskiego w spektaklu nie wybrzmiało, ale wybrzmiały inne wiersze wojenne poety. Wzmacniały one pytanie - czy warto poświęcać swoje życie, swoje plany, marzenia, związki? Ale czy chodziło o nieśmiertelność postaw? O to, że co jakiś czas ludzie stają przed takimi właśnie wyborami? O to, że historia i teraźniejszość nie pozwalają zapomnieć? A może o to, że nie warto ginąć, skoro ta śmierć nie prowadzi do zgody i pokoju? Trudno jednoznacznie na to pytanie odpowiedzieć. Wydaje się, że głównym celem twórców przedstawienia było wykpienie mitologizacji bohaterów. Stąd dużo w widowisku groteski.

Małgorzata Sikorska-Miszczuk, pisząc sztukę, inspirowała się filmem Andrzeja Wajdy i powieścią Jerzego Andrzejewskiego. I rzeczywiście była to inspiracja. Dużo w przedstawieniu aluzji i do pierwowzoru, i do adaptacji filmowej. Spektakl nie jest ani jednym, ani drugim. Osią są losy Maćka Chełmickiego, ale on sam nie wydaje się być tutaj bohaterem najważniejszym. Stał się w pewnym sensie symbolem pewnej postawy, żywo przez twórców ośmieszanej. Sprowadzony został do karykatury. Jeśli był to sposób na walkę z romantycznym mitem, to raczej nie do końca udany. Od chęci grzebania w przeszłości również nie odsunął. Bohaterem najważniejszym nie był również Stefan Szczuka. Grany przez Wiesława Cichego stał się postacią jałową. Wybór tego aktora do tej właśnie roli motywowany musiał być jedynie podobieństwem fizycznym Cichego do Wacława Zastrzeżyńskiego. Przynajmniej pozorne. Aktor swoją grą nie wzbudził żadnych emocji. Chyba że obojętność. Na szczęście nie kulał i nie podpierał się laską, bo to byłby już szczyt groteskowości tego spektaklu. Wypadałoby zapytać, po co w ogóle pojawił się w przedstawieniu. Lepiej postawić je jednak w innej sprawie.

Po co z zaświatów zstąpiła na ziemię Maria z Ravensbrück lub duch tejże Marii? A może to nie było zstąpienie tylko wyraz tęsknoty lub halucynacje jej męża Stefana? Jawa miesza się w spektaklu ze snem. Świat zdaje się momentami powstawać z urojeń. Wiele w przedstawieniu elementów fantastycznych, dzięki którym udaje się spoić rzeczywistość z przeszłością. Różnie więc z jej obecnością mogło być A może szło po prostu o rolę dla Anity Poddębniak, aktorki charakterystycznej? Jeśli tak, to szkoda, że o charakterystyczności tej coraz częściej zapominają reżyserzy, nie znajdując na Poddębniak pomysłu, każąc jej albo leżeć, albo siedzieć, albo przechadzać się po scenie, zatracając jej talent i gubiąc kwintesencję jej aktorstwa, które w ostatnich przedstawieniach ogranicza się tylko do strojenia min ("Hamlet", "Dzielni chłopcy" i teraz "Popiół" są odpowiednimi przykładami). Poddębniak stała się aktorką bez energii. A szkoda. Może warto pomyśleć o innym teatrze jako o źródle odnowy? Choćby gościnnie!

Na scenie dokonała się swoista profanacja obu dzieł. Nie wiadomo, na ile sprofanowała je autorka w swoim tekście, ale Liber posunął się za daleko. Wydawało się, że będzie to swoisty dialog z Wajdą i Andrzejewskim. Mądry rozrachunek z przeszłością. Tymczasem przekroczone zostały granice dobrego smaku. Szyderstwo podszyte zuchwalstwem. Stańczyk, jeśli prawidłowo czytać - narrator spektaklu, ostrym dowcipem na początku przedstawienia, prezentowanym przez Rafała Cielucha brawurowo (znakomite aktorstwo, godna podziwu dojrzałość sceniczna, emisja głosu, nie wspominając już o kondycji fizycznej - drugi najwybitniejszy), niesprawiedliwie kalał nie tyle Maćka Chełmickiego, co Zbyszka Cybulskiego, a tym samym - koncept Andrzeja Wajdy (trudno było dostrzec jakikolwiek rodzaj zapowiadanego hołdu; chyba że miałby nim być ironiczne ukazanie przepaści pomiędzy filmami Wajdy - i innych wielkich reżyserów misyjnych - a Patrykiem Vegą, nastawionym na zysk idolem młodzieży i chłoporobotników, bo na pewno nie żenująca scena z trumną - nawet gdyby miała mieć jakikolwiek związek z "danse macabre").

Za dużo pustego śmiechu (jeśli miał być sposobem na refleksję, nie był), za mało rozważań. Gdyby nie scenografia, muzyka, gdyby nie wspaniałe aktorstwo niektórych aktorów, gdyby nie literackie aluzje i kontakt z klasyką, wieczór trzeba byłoby uznać za stracony. Legnicki teatr wspaniale odnajduje się w lokalności. Naprawdę znakomicie w pracy zespołowej dźwigają ją wszyscy artyści. Okazuje się, że z tym, co nie jest lokalne (nawet jeśli poczyni się aluzje do lewicowego prezydenta), teatr radzi sobie trochę gorzej (wyłączając na przykład "Biesy").

(Grzegorz Ćwiertniewicz, „Za dużo pustego śmiechu, za mało rozważań...”, http://www.e-teatr.pl, 15.11.2018)