Drukuj

Marcin Liber w duecie z Małgorzatą Sikorską-Miszczuk, niczym narodowcy na rocznicowych marszach, ponownie odpalili na legnickiej scenie petardę. Ich „Popiół i diament – zagadka nieśmiertelności” to widowiskowy, szyderczo bolesny, wręcz oszalały danse macabre wokół trumien, które dzielą Polaków. Bo rzecz dzieje się w kraju, który stał się „pułapką na żywych zastawioną przez umarłych”. Spektakl to także wielki hołd dla twórców polskiej szkoły filmowej, którzy filmy kręcili dla sprawy, nie dla kasy.


Jedno zaznaczmy od razu. Jeśli ktoś chciałby na legnickich deskach obejrzeć sceniczną adaptację powieści Jerzego Andrzejewskiego może o tym zapomnieć. Nie zobaczy też teatralizowanej wersji kultowego filmu Andrzeja Wajdy. Choć znajomość tych dzieł (głównie filmu) bardzo się przyda, by zrozumieć grę jaką z nimi i widzem prowadzą twórcy sztuki. Znajomość „Wesela” Wyspiańskiego także będzie nadzwyczaj pożyteczna, choć kulturowych odniesień i inspiracji jest w spektaklu znacznie więcej. Od ich mnogości można wręcz dostać zawrotu głowy w trakcie dwuipółgodzinnego widowiska, którego tłem jest skrwawione wysypisko śmieci, wokół którego systematycznie rośnie krąg cmentarnych krzyży. Aż do momentu, gdy złożą się niczym kostki domina.

Gdy już na początku przedstawienia na scenie pojawi się Stańczyk (świetny Rafał Cieluch), wyśpiewujący słynną frazę Norwida o popiele i gwiaździstym dyjamencie, po czym sparodiuje filmową śmierć Zbigniewa Cybulskiego, wiemy już, że to on stanie się przewodnikiem, narratorem i szyderczym komentatorem przywoływanych zdarzeń. Siedem lat wcześniej ten sam aktor – jako MC Apollo – robił to w głośnych „III Furiach” Libera i Sikorskiej-Miszczuk. Bo też „Popiół i diament – zagadka nieśmiertelności” wydaje się kontynuacją i dopełnieniem tamtej sztuki o wojennej traumie, niezabliźnionych ranach, rozliczeniach z historią i polsko-polskiej wojnie, która nie tylko trwa, ale nabiera rozpędu.

Wyśpiewana chwilę później przez Hankę Lewicką (zjawiskowa Olga Mysłowska) piosenka "Bela Lugosi's Dead" zespołu Bauhaus z filmowej „Zagadki nieśmiertelności” (nomen omen) Tony’ego Scota od razu przenosi nas w krainę duchów, upiorów, a nawet wampirów i zombies wyprowadzonych na scenę z powieści Andrzejewskiego i filmu Wajdy. W tych mistycznych zaświatach rodem z „Dziadów” Mickiewicza pozostaniemy do końca przedstawienia. Nieprzypadkowo. Polska symbolizowana przez wykreowane w spektaklu wnętrze restauracji hotelu „Metropol” (podobną funkcję pełniła bronowicka chata w „Weselu”) to cmentarz, a przy tym istny dom wariatów, w którym „normalni ludzie nie będą mieli jak żyć, no bo nie da się żyć, gdy umarli żywych chcą pozabijać” – jak powie w pewnej chwili komunistyczny sekretarz Szczuka (Wiesław Cichy), cel i ofiara zamachu Maćka Chełmickiego (Albert Pyśk).

Polską nadal rządzą demony przeszłości, ciągle z nimi gramy w berka i tańczymy chodzonego – zdają się mówić twórcy przedstawienia. Przeszłością nie są też chore do szaleństwa ambicje Ministra Święckiego (Bogdan Grzeszczak), serwilizm i frustracje Sekretarza Drewnowskiego (Robert Gulaczyk), koniunkturalizm Dyrektora Słomki (Paweł Wolak), a przy tym wódka kojąca niespełnione nadzieje na wyrwanie się ze świata zatęchłej prowincji, „która jest jak śmierć”. Wszak nawet ”Szopen, gdyby żył, toby pił” – usłyszymy słowami Wyspiańskiego od wiecznie pijanego Dziennikarza Pieniążka (Paweł Palcat).

Podobnie jak w filmie Wajdy także w spektaklu kobiety pozostają w cieniu mężczyzn. Są jedynie symbolami różnych wyobrażeń i marzeń o miłości, jak romantyczna Krysia Rozbicka (Magda Biegańska), wyrachowana Stefa (Magda Skiba) i oszalała z nieszczęścia Maria z Ravensbrück (Anita Poddębniak), albo zwiastunami śmierci, jak Jurgieluszka (Joanna Gonschorek). Przysięga małżeńska, którą składają w tej sztuce Maciek i Krysia wobec trupów przypadkowych ofiar zamachu, jest równie nierealna, jak ich związek. Podobnie, jak marzenie Marii na pośmiertny związek ze Szczuką. „Dream on” („śnij dalej”, ale też „nadzieja matką głupich”) zaśpiewa, w miejsce filmowych „Czerwonych maków na Monte Cassino”, Hanka Lewicka.

Twórcy przedstawienia gęstą siecią łowią w kulturowych odniesieniach. Szczuka recytuje poetycką klasykę Broniewskiego, bohaterowie mówią Wyspiańskim, Stańczyk ironizuje wierszem Jasia Kapeli o żołnierzach wyklętych (jak zauważył autor, wiersz także został wyklęty), Hanka Lewicka śpiewa „Wiersze wojenne” Demarczyk sklejone z

fraz Baczyńskiego, itd. Zapłonęły też kieliszki ze spirytusem, wymyślone dla Wajdy i filmowego „Popiołu i diamentu” przez Janusza Morgensterna. Tak, tego od „Stawki większej niż życie”. Tym razem były jednak hołdem realizatorów legnickiego spektaklu dla wszystkich twórców wyjątkowego w skali światowej zjawiska, jakim była polska szkoła filmowa. Przywołano nazwiska jej twórców, którzy dla nagranych na potrzeby spektaklu legnickich licealistów (Patryk Vega, Patryk Vega…), okazali się tylko nieznanymi i wymarłymi dinozaurami. Kulturowa opozycja - kiedyś misja i sprawa, dziś komercja i kasa – wybrzmiała w finale przedstawienia bardzo gorzko.

Last, but not least. „Była to straszna chwila, kiedy tę trumnę wprowadzono do Polski – i szukano w niej życia; chciano się odrodzić tchnieniem grobów”. Nie. To nie o tym, o czym myślicie. To także Wyspiański, choć spoza legnickiego spektaklu i z roku 1890 w liście do przyjaciela na wieść o powtórnym pogrzebie Mickiewicza. Co przytaczam tylko dlatego, by odkryć w duecie Marcin Liber – Małgorzata Sikorska-Miszczuk współczesnych reinterpretatorów młodopolskiego romantyzmu. Takich, co nie zważają, na sparafrazowane w ich przedstawieniu przewrotnie ostrzeżenie Stańczyka, by: „Świętości nie szargać, to boli”. Najwyraźniej musi boleć, nawet gdy chichoczemy nad zamierzoną groteskowością wielu scen legnickiego spektaklu.

 


Powiedzieli po premierze:

Jacek Głomb, dyrektor legnickiego teatru: - Świat pokazany w przedstawieniu nie bez kozery pojawił się premierowo w dniu, w którym obok nas przetaczała się pseudopatriotyczna hucpa. Chodziło o sensowną, kontrowersyjną rozmowę o Polsce. Nie mogę już patrzeć na te marsze, fałszowanie hymnu i historii. Powrót Marcina Libera, który w 2011 roku zrealizował u nas mocne i głośne, a dziś jeszcze bardziej aktualne i dotkliwe niż w chwili premiery „III Furie”, był dla nas oczywistością, choć trochę to trwało. To bardzo ważny dzień dla naszego teatru. Równie ważne jest, że Wiesław Cichy, który grał u nas przed laty w „Złym” i „Osobistym Jezusie”, ponownie jest z nami. Dla nas to sentymentalny powrót po latach.

Marcin Liber, reżyser spektaklu: - Cieszę się, że pomysł, z którym nosiłem się przez lata, a którego nie udało mi się zrealizować w Teatrze Starym w Krakowie, miał swoją premierę z tak wyjątkową datą. Tak jak i z tego, że Jacek Głomb przygarnął w Legnicy mój pomysł na „Popiół i diament”, ideę fixe, którą wreszcie mogłem zrealizować.

Wiesław Cichy, aktor, gościnnie w roli Stefana Szczuki: - Dziękuję za to zaproszenie i przepraszam za wszystkie grzechy, które popełniłem i te, które się jeszcze wydarzą. Piękna jest ta legnicka grupa młodych aktorów, o których trzeba dbać i w nich inwestować, bo warto.

Grzegorz Żurawiński