Drukuj

Najciekawsze w spektaklu dzieje się poza boiskiem. Odnoszę wrażenie, że spektakl kończy się w tym punkcie, z którego nie bez trudu, ale jednak mógłby wystartować. Na chwałę dzielnym chłopcom. I ku przestrodze dzielnych chłopców – pisze w recenzji z najnowszego spektaklu w repertuarze legnickiego teatru Henryk Mazurkiewicz.


Czuję się zmuszony zacząć od wyznania, które, w tym akurat wypadku, może zostać odebrane jako recenzencki strzał we własne kolano. Może, ale nie musi, o czym będzie później. Otóż nie zdarzyło mi się oglądać meczu piłki nożnej z trybun stadionu. Nie mam doświadczenia bycia małym grzybkiem w kotłującym się emocjami kibicowskim bulionie. Nigdy za piłką nożną nie przepadałem, więc nigdy mnie do takich przygód „kulinarnych” nie ciągnęło. Tym bardziej, że przez całe życie, uprawiając różne inne sporty, przekonałem się, że ze sportem jest jak z seksem, należy go uprawiać, a nadmierne rajcowanie się oglądaniem tego, jak to robią inni, wydaje mi się co najmniej dziwne.

Rzeczywistość kibicowską znam z kilku innych źródeł. Przede wszystkich z częstych kontaktów z przedstawicielami owej specyficznej kultury w środkach publicznej komunikacji miejskiej. Mieszkam niedaleko Stadionu Wrocław (jednego z tych, co sześć lat temu przyjmował Mistrzostwa Europy), a kto jak kto, ale kibice Śląska znają się na swojej sztuce. Źródło drugie – liczne filmy o „okołosportowych” chuliganach. Najczęściej tych z wysp Wielkiej Brytanii i o dość radykalnych poglądach nacjonalistycznych. I wreszcie niekiedy zdarzy mi się przeczytać doniesienia prasowe bezpośrednio lub pośrednio z tym wszystkim związane. Nie bogato, jak widzicie. Ale czy tego wystarczy do oglądania najnowszego spektaklu „Dzielni chłopcy” Teatru im. Modrzejewskiej w Legnicy? Uważam, że tak. Wystarczy.

Wiem, że brzmi to dwuznacznie. Z jednej strony zachęcam tych, których stosunki z piłką nożną przypominają moje własne, do odwiedzenia Sceny Gadzickiego bez obawy, że poczują się na spektaklu zupełnie obco. Zapewniam, że tak nie będzie. Z drugiej, sugeruję, że spektakl raczej ślizgać się będzie po powierzchni zjawiska czy, ujmijmy to naukowo, dyskursu, nie aspirując do rzeczy szczególnie nowych, nieznanych czy w jakiś sposób odkrywczych. Niestety, to też jest prawdą. Dziwi mnie to co najmniej z trzech przyczyn.

Po pierwsze, z powodu genezy tekstu, który, jak przeczytamy już w pierwszym zdaniu notki programowej, napisany został „po długiej pracy dokumentacyjnej, spotkaniach i rozmowach z kibicami Miedzi Legnica i GKS-u Katowice, a także aktorskich improwizacjach”.

Po drugie, z uwagi na zdolności autorki, a w tym wypadku też reżyserki spektaklu oraz wykonawczyni jednej z ról, Magdy Drab. W jej talent nie wątpię od czasu obejrzenia „#[+#@!? (słowo na G)” wspaniale zrealizowanego przez Teatr Układ Formalny oraz zorganizowanego przez Katarzynę Baraniecką i Teatr Kombinat czytania „Słabych – ilustrowanego banału teatralnego”, który to dramat nagrodzony został X Gdyńską Nagrodą Dramaturgiczną oraz Alternatywną Gdyńską Nagrodą Dramaturgiczną. Przypomnę też, że monodram Drab „Curko moja ogłoś to – rytmizowany biuletyn z wystawy Marii Wnęk” zdobył główną nagrodę w pierwszej edycji Konkursu na Najlepszy Spektakl Teatru Niezależnego „The Best Off”.

Przyczyną trzecią w tym szeregu byłby klarownie sformułowany i z góry określony cel całego przedsięwzięcia. Tym razem przytaczam drugie zdanie znanej już nam notki: „Zamiarem autorki jest przełamanie stereotypów w postrzeganiu miłośników piłki nożnej, pokazanie ich jako postaci niejednoznacznych, indywidualnych, ukazanie prawdziwych emocji, które są źródłem i podstawą ich oddania piłkarskiej drużynie”.

Tymczasem podzieleni odpowiednio na czcicieli zupełnie symbolicznie-alegorycznych NKS-u, czyli Naszego Klubu Sportowego Stąd, oraz ZKS-u, czyli Zaprzyjaźnionego Klubu Sportowego Skądinąd (IKS-u, czyli Ich Klubu Sportowego – przyp. @KT) siedzimy ubrani w kolorowe szaliki i słuchamy puszczanych z offu ogłoszeń. W jednym z nich – pół żartem, pół serio – wyliczane są przedmioty, których nie wolno wnosić na stadion, czyli „ostre narzędzia, tępe narzędzia, płyny, pestki, aparaty, kamery, sztuczne ognie, zimne ognie, ognie wrocławskie, flary, świeczki urodzinowe, krzemienie, kamienie, trąbki i krzesiwa”. Na sali chichoty. Tematycznie ubrana obsługa widowni rozsadza spóźnialskich. Ci zaś, którzy przyszli wcześniej, mają chwilę, żeby rozejrzeć się dookoła.

Scenografia Izabeli Stronias przypomina boisko zminiaturyzowane do rozmiaru dziecięcej zabawki odpowiedniej nawet dla pociech poniżej trzeciego roku życia, pozbawionej drobnych detali, które te mogłyby połknąć. Wyciągniętą między trybunami przestrzeń gry z jednej strony zamyka ogromne, przypominające akwarium pudełko z pleksiglasu – to loża dla VIP-ów: podekscytowanej prezenterki telewizyjnej w połyskującej wieczorowej sukience (Magda Drab), postaci jakby żywcem wyciętej z uprzywilejowanej części świata „Igrzysk śmierci”, oraz przymierzającego wiele różnych masek – od policjanta po Ustabilizowanego Duchowo i Finansowo Kibica – Bogdana Grzeszczaka. Z drugiej zaś strony przestrzeń zostaje domknięta przez rząd pustych żółtych plastikowych krzeseł, które w pewnym momencie polecą w stronę policji, oraz górującą nad nimi mini-fortecę z metalowych bębno-beczek. Rządzi w niej brodaty łysy pan, którego nazwiska nie mogłem znaleźć w programie (jest w programie; muzyka na żywo: Amadeusz Naczyński - @KT). Przed rozpoczęciem spektaklu dłubie w swoim kebabie, spoglądając leniwie i bez większego zainteresowania na wchodzących. W spektaklu, współtworząc fonosferę wydarzenia, staje się czymś na kształt milczącego ducha-opiekuna tego miejsca.

Jak widzicie, jest to przestrzeń jak najbardziej umowna, wręcz komiksowa, nastrajająca raczej do felietonu (głos z offu przed spektaklem przestrzega: „Masz coś do powiedzenia – pisz felietony”) o przygodach postaci „uogólnionych” i dobrze rozpoznawalnych, wręcz archetypowych i pozbawionych indywidualności niczym „grające” za dwa złote piłkarzyki. Temu pierwszemu wrażeniu próbują zaprzeczyć krótkie, niepozbawione soczystych czy po prostu zabawnych detali biogramy, które rozdaje każdemu z czwórki głównych bohaterów wspomniana prezenterka. Kiedy zaś zostaną hucznie przywitani i odśpiewają sakramentalne:

Co dzień budzę się szczęśliwy,
Na mych ustach NKS,
Nieugięty, wiecznie żywy,
Bo to klub najlepszy jest!


szybko się okaże, że najciekawsze w spektaklu dzieje się poza boiskiem, gdzie z głębin zapadni wyłaniają się, a to zasyfiony stary tapczan z rzadko i nie bez cudzej pomocy opuszczającą go Matką Bezradną (Anita Poddębniak), która „nie wychodzi”, tylko „ogląda w telewizji ludzi, którzy spacerują”, a to sedes, będący świadkiem i narzędziem upokorzenia jej niezaradnego synka (Albert Pyśk), prześladowanego przez dwóch cwaniaczków z ZKS-u o wymownych ksywach Kmicic (Mateusz Krzyk) i Jaro (Mariusz Sikorski).

Lecz klapa zapadni szybko wraca na swoje miejsce, przywracając nieskazitelną integralność sztucznej plastikowej murawie. Dodatkowy rekwizyt znika. Znika też punktowe oświetlenie i efekt zbliżenia. Intymne historie urywają się na dobre, nie zdążywszy się zacząć. Spektakl wraca z powrotem na tory felietonu, prostych diagnoz socjologicznych czy wręcz kabaretu. Nie, ani Olaf Dzięcioł (Robert Gulaczyk), który potrącony samochodem zaprzepaścił karierę piłkarską, ani ślepy Władek Michalak zwany Sokołem z ochotą pokpiwający z własnej niepełnosprawności nie są karykaturami. Lecz nie będąc karykaturami, niepotrzebnie często zmuszeni są karykaturalnie się zachowywać, demonstrując przerysowaną infantylność i nadpobudliwość, przez co owe „niejednoznaczność, indywidualność i prawdziwe emocje” toną w krzykach, łoskocie bębnów oraz umyślnie okropnie fałszującego śpiewu bohaterów, którzy z byle powodu i w przeciągu sekundy wskakują na najwyższe rejestry emocji. Sprawę stara się złagodzić scena, w której paralelnie przedstawione są racje policjanta oraz wygnanych ze stadionu kibiców. Lecz mimo niespodziewanie rozsądnych, wypowiedzianych z zastanawiającą melancholią i do bólu gorzką ironią uwag przedstawiciela „psów” („Wiesz, oni tak niby kibicują, ale jak ja patrzę, to mecz ich chyba tak za bardzo nie interesuje”) w walce groteski z psychologizmem zarówno na poziomie aktorstwa, jak i ogólnej atmosfery ponownie i bez większego trudu wygrywa groteska.

Jednak w pewnych momentach przedstawieniu udaje się dotknąć innego, znacznie głębszego wymiaru szczególnej egzaltacji kibiców. W tym powtarzanym niczym refren: „Na stadionie każdy znajdzie coś dla siebie”, nawet niezbyt wrażliwe ucho usłyszy charakterystyczną dla epoki płynnej ponowoczesności mantrę nieudolnie próbującą zaspokoić półświadomy głód sacrum. Nieprzypadkowo pierwotny, napisany jeszcze w 2015 roku, tekst „Dzielnych chłopców” podzielony był na rozdziały cytujące dziesięć starotestamentowych przykazań. „Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną”, „nie będziesz brał imienia Pana Boga twego nadaremno”, „pamiętaj, abyś dzień święty święcił” i tak dalej. Kiedy więc Sokół ciągnie:

Daj mi wysławiać dzielnych chłopców, chłopców niezłomnych, co się nie boją, co chwałę swej ziemi niosą. Daj mi wysławiać dzielnych, małych chłopców, co rozumieją, że brat to brat, a wróg to wróg. Chwało, Ojczyzno, daj krew przelać na sens jakiś, daj męskość, daj dzielność chłopcom. W te dni niepewne, w te dni wiecznej wojny, ześlij wiarę,

odnoszę wrażenie, że spektakl kończy się w tym punkcie, z którego nie bez trudu, ale jednak mógłby wystartować. Na chwałę dzielnym chłopcom. I ku przestrodze dzielnych chłopców.

(Henryk Mazurkiewicz, ”Na chwałę i ku przestrodze dzielnych chłopców”, http://teatralny.pl, 15.10.2018)