Drukuj

- Osobiście bardzo lubię nieteatralne przestrzenie, bo choć wymagają od aktora więcej wysiłku i niemal zupełnie pozbawiają nas komfortu, to mają swoją wyjątkową autentyczność. A to, w oczywisty sposób, przekłada się na grę aktorską – mówi legnicki aktor Robert Gulaczyk (R.G.) w wywiadzie udzielonym Alicji Szemberskiej (A), która zaznacza, że wywiad został przeprowadzony korespondencyjnie, przybrał inną formę, jako „wywiad po biegu w Maratonie Modrzejewskiej”.


A: Te trzy dni, to był morderczy bieg... Szczególnie dla Was, aktorów, zwłaszcza, że spektakle Maratonu Modrzejewskiej były niewiarygodnie wymagające. Jak dojść do siebie po takim wysiłku?

R.G.: Ciężko! Myślę, że każdy ma swoje sposoby na regenerację. Plusem tej sytuacji był fakt, że wiedzieliśmy o Maratonie od dawna, więc przynajmniej mentalnie mogliśmy się przygotować na zwiększony wysiłek. Prawda jest też taka, że wysiłkowe spektakle w naszym Teatrze to nie pierwszyzna. Choć muszę przyznać, że stopień wyczerpania na mecie mnie samego lekko zaniepokoił.

A: Wydaje mi się, że udało się Panu z aroganckiego mordercy, jakiego przedstawił Szekspir, stworzyć postać tragiczną. Klaudiusz w „Hamlecie, księciu Danii” sprawiał wrażenie, kogoś, kto nie do końca spodziewał się wszystkich konsekwencji swojego czynu. Miał się za silnego, a jednak okazał się zbyt słaby, żeby unieść ciężar swojej zbrodni. Wzbudził mój niepokój, ale w tym pozytywnym sensie – zmusił mnie do zrewidowania swoich uczuć. Przede wszystkim sprawił, że mu współczułam. To niecodzienna interpretacja tej postaci. Jak Pan opracował tą postać?

R.G.: Przede wszystkim należy się małe sprostowanie. To nie ja opracowałem tę rolę. Zrobił to 17 lat temu na premierę „Hamleta, Księcia Danii” Przemek Bluszcz. Przy niedawnym wznowieniu spektaklu Jacek powierzył tę rolę mi, bo Przemka już od dawna w Legnicy nie ma. Oczywiste jest, że wpisałem się w nią ze swoją wrażliwością i lekko ją zmodyfikowałem. Zresztą nie mogło być inaczej, bo dysponujemy z Przemkiem zgoła innymi warunkami aktorskimi. Poza tym, ze względów obsadowych, pozmieniały się mniej lub bardziej konstelacje między poszczególnymi postaciami. Ale zasadniczy pomysł na tę postać już był. W trakcie prób do wznowienia dużo mówił mi o tym reżyser, Krzysiu Kopka, który razem z Jackiem Głombem, odpowiedzialnym za inscenizację, współtworzył to przedstawienie. Dla Krzysztofa ważne było to, że Klaudiusz chciał dobrze, ale dokonana przez niego zbrodnia zaczyna zbierać swoje żniwo. Cytując Hamleta za Shakespearem: Jedna kropla zła nasącza jadem całe nasze dobro. Zresztą bardzo mi się spodobała ta interpretacja Klaudiusza. Pozostało tylko wpisać się w nią i nie schrzanić tego, co zbudował w tej roli Przemek.

A: „Hamlet, książę Danii” to realizacja o rozmachu epickim – scenografia, obejmująca niemal całe wnętrze budynku, kilka planów, na których wciąż coś się dzieje. Stanowi to oczywiście wyzwanie techniczne, a jednocześnie wymaga od aktora, by jego praca nie zaginęła, gdzieś w natłoku tych wszystkich wrażeń. Jak na Pana oddziaływała ta przestrzeń?

R.G.: Znam tę przestrzeń od dawna. Co prawda w „Hamlecie” biorę udział dopiero od wznowienia, ale na podobnym planie rozgrywał się też spektakl Jacka sprzed kilku lat - „Kochankowie z Werony”, w którym grałem Capulettiego. W tym budynku powstało zresztą sporo legnickich przedstawień, więc trapy, balkony, bieganie po schodach, czy ulicami dookoła budynku nie są nam obce. Ja osobiście bardzo lubię nieteatralne przestrzenie, bo choć wymagają od aktora więcej wysiłku i niemal zupełnie pozbawiają nas komfortu, to mają swoją wyjątkową autentyczność. A to, w oczywisty sposób, przekłada się na grę aktorską.

A: Chciałabym nawiązać do „Iliady. Wojny”. Na początek pytanie z czystej ciekawości – jak, w niesamowity upał, który panował tego dnia w Legnicy, udało się wyjść żywym spod tej czarnej folii?

R.G.: Nie wiem. Jakoś się udało. Ale fakt, że tak mokrzy jeszcze spod niej nie wychodziliśmy.

A.: Starzy wysyłają na wojnę młodych, skazując ich tym samym na śmierć – to bardzo wybrzmiewa w tej inscenizacji. Od razu przypomina mi się tragikomiczna piosenka z 1932, którą napisał Ludwik Szenwald, a którą, m.in. śpiewa Maciej Maleńczuk, pt. „Niech żyje wojna”. Na samym początku jest taki fragment: Ojczyzna bez żołnierza, to jak bez miecza kat / Więc biorą kwiat młodzieży od wielu, wielu lat […] Wroga bij w imię Boga / Za cudzą kieszeń oddaj młode życie swe!. Przede wszystkim – od tysięcy lat nic się nie zmieniło, ale pozostaje również kwestia Boga. W „Iliadzie. Wojnie” nie ma olimpijskich bóstw. Wojna pozostaje sprawą wyłącznie ludzką. To dość znaczące odcięcie się od dzieła Homera. Jak wpłynęło to na Hektora? Czy nie czuł się o wiele bardziej osamotniony, nie mogąc odwołać się do swoich bóstw? Jego śmierć przestała być w końcu usankcjonowana wolą boską.

R.G.: Łukasz Kos przyszedł do nas z „Iliadą” przepisaną przez Alessandro Baricco. Najbardziej niesamowite w tym materiale było właśnie to wycięcie postaci boskich, co bardzo uwypukliło fakt, że ludzie sami sobie robią piekło na ziemi. I nie ma żadnej wyższej instancji, która by tym zawiadywała. Taki był nasz punkt startowy do pracy, więc nawet nie zapędzałem się w myśleniu o Hektorze w boskie rejony. Ważna dla nas była wojna. Można śmiało stwierdzić, że wszystkie postaci w naszym spektaklu są jej ofiarami, a mimo to, w homeryckich monologach wyczuć można ogromną fascynację, podniecenie, świadomość wyjątkowości wydarzenia, w którym się uczestniczy. Dla mnie Hektor kocha wojnę i od początku zakłada, że to może być śmiertelna miłość. Ciężko więc mówić o osamotnieniu. Ciekawej jest, kiedy śmierć Hektora staje się następstwem jego własnych decyzji.

A.: Na zakończenie wywiadu, chciałam spytać o coś z zupełnie innej, poza maratonowej beczki. Dużo już zostało powiedziane na temat „Twojego Vincenta”, wiele wywiadów już Pan udzielił na ten temat, ale chciałam poprosić o jakąś jedną anegdotę związaną z tym projektem. Czy mógłby się Pan podzielić z nami historią, do której czuje Pan szczególny sentyment?

R.G.: Mnóstwo jest takich historii, bo też cały projekt był dla mnie niezwykle bogatym doświadczeniem. W Londynie mieliśmy intensywne dni zdjęciowe. Musieliśmy nakręcić bardzo dużo ujęć w krótkim czasie, więc w różnych miejscach studio budowanych było jednocześnie kilka różnych scenografii, a ekipa błyskawicznie przenosiła się pomiędzy nimi. Kiedy kręciliśmy scenę pogrzebu Vincenta, leżałem w trumnie. Była na mnie za mała, więc miałem dziwnie ugięte nogi i w dodatku nie mogłem za bardzo się ruszać w wolnych chwilach, bo między ściankami trumny a moim ciałem poupychane były słoneczniki. Mieliśmy w tym ustawieniu bodaj trzy ujęcia i pomiędzy nimi aktorzy na chwilę się rozchodzili, a ja cały czas leżałem w trumnie. Po kolejnym ujęciu ekipa ponownie się rozeszła. Myślałem, że za chwilę wrócą do następnego, ale nie wracali. Dopiero po dłuższej chwili zobaczył mnie Terry – kierownik planu, i przepraszająco powiedział, że w tej scenografii już skończyliśmy. Bardzo to wszystkich rozbawiło, bo niektórzy myśleli, że w trumnie leży manekin.

Dzięki śliczne za wywiad. A my (autorzy bloga Maratonu Modrzejewskiej - @KT) bardzo dziękujemy za poświęcenie nam czasu i uwagi!

(Alicja Szemberska, „Wywiad po biegu – Robert Gulaczyk”, https://maratonmodrzejewskiej.weebly.com, 21.06.2018)