Drukuj

Podążając za historią i jej bohaterami, Turzyński śmiało krzyżuje teatr wyobraźni i teatr cieni. Aktorzy poruszają się po pustej scenie, wypełniając przestrzeń ruchem i gestem. Chowając się za centralnym parawanem-ekranem, bawią się perspektywą, wyolbrzymiając i zmniejszając postacie, co wygląda zupełnie naturalnie w tym bajecznym świecie. „Baśni o pięknej Parysadzie i o ptaku Bulbulezarze” recenzuje Henryk Mazurkiewicz.


Zawsze uważałem, że teatr jest wyjątkową przestrzenią eksperymentowania. Chociażby w dziedzinie nowych sposobów na zjednanie sobie widza. Stwierdzam jednak z niejakim zaskoczeniem, że bodajże po raz pierwszy w życiu zdarzyło mi się zostać „skorumpowanym” dzięki… programowi do spektaklu. Nieraz rzecz jasna podziwiałem wybrane parametry tej szczególnej „literatury”: jakość wydania, objętość, ilość zdjęć, montaż i wybór tekstów czy styl autorski. Nie będę więc narzekał, kreatywności na tym polu nie brak, chociaż na zniechęcające wpadki natrafia się znacznie częściej niż na prawdziwe perły.

Byłem zachwycony i podekscytowany, dostawszy do rąk grę planszową do najnowszego spektaklu Teatru Modrzejewskiej w Legnicy. Dokładnie – grę planszową. Taką postać przybrał dodatek do „Baśni o pięknej Parysadzie i o ptaku Bulbulezarze” w adaptacji i reżyserii Bartosza Turzyńskiego. Wszystkie elementy są tu na miejscu: rozkładana plansza, dokładnie opisane zasady rozgrywki, jasno określony cel. Należy jedynie zadbać o pionki, którymi, jak podpowiadają twórcy, mogą się stać: „ulubiony żołnierzyk, ludzik lego, kapsel, moneta, żeton, nakrętka po ulubionym napoju”. Kostki do gry natomiast zapewniał teatr. Są duże i drewniane. Zamiast szóstki wypalone na nich zostało szyld-logo teatru: jeździec skaczący na skleconej z kilku desek konstrukcji, która, dzięki skrótowi teatralnemu, zamienia się w rumaka. Podpis otaczający kółkiem tego „kowboja” głosi: „Teatr Modrzejewskiej – gramy dla Was”. Wielce mi się podoba to określenie „dla was”. Przede wszystkim ujęło mnie swoją inkluzywnością. „Dla was”, czyli faktycznie dla wszystkich mieszkańców i gości Legnicy. Wśród których, jak nietrudno się domyślić, zdarzają się dzieci i ich rodzice. Do tej szczególnej grupy widzów postanowiono zaadresować kolejne teatralne dzieło, śmiało zaznaczając na plakacie klasyfikację gatunkową: spektakl familijny.

Pierwszym pomysłem Turzyńskiego stało się spięcie baśni Leśmiana ze zbioru „Klechdy sezamowe” w klamrę bajki, którą czyta swojej córeczce zbudzony w środku nocy ojciec. W ten nieskomplikowany sposób wprowadzono w świat przedstawiony narratora, jak się okaże, sprawnie funkcjonującego zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz (współ)opowiadanej historii.

„Daleko, daleko, za górą, za rzeką, za zielonym borem, za modrym jeziorem, w pobliżu rozstaju, w sąsiedztwie ruczaju stał niegdyś pałac, a obok pałacu — ogród, a obok ogrodu — droga…”. Język rodzica, marzącego o powrocie do ciepłego łóżka, szybko zaczyna się plątać. Słowa tańczą i skaczą, zamieniając się w ciche pomrukiwanie pod nosem. Głowa powoli opada. Sen, zwyciężywszy, wydaje tryumfalną fanfarę chrapu. Jednak czekająca na dalszy ciąg córka nie spieszy się budzić tatusia. Wstaje. Przygląda się trzem wielkim ekranom w głębi sceny, jakby oceniała pełnię możliwości tych płócien, i zaczyna śmiało przelewać na nie własną wyobraźnię, zamieniając ją na linie i kreski. Ekrany posłusznie wypełniają się czarno-białymi animacjami i ilustracjami Mariusza Wolańskiego, unaoczniając wspomniane przed chwilą ogrody, jeziora, bór i pałac. Córka zaś, poprzez sam akt twórczy, zamienia się w Parysadę. Metamorfoza ta wydaje się zupełnie naturalna, jako że wcześniej dziewczynka przyznała się, że w pełni rozumie, jak to jest być piękną na tyle, żeby samemu zawsze dziwić się swojej urodzie.

Dowiadujemy się, że Parysada mieszka w domu z dwoma braćmi: Bachmanem i Perwicem, którzy kochają ją nad życie. Wśród „sukien złotych, srebrnych, błękitnych, zielonych, purpurowych i pstrokatych” prowadzi życie na tyle beztroskie, że nie wie nawet, „jak to trzeba oczami mrugać, żeby z nich łzy wytrysły”. Pewnego jednak dnia dowiaduje się od napotkanego grzybka-karzełka, że prawdziwego szczęścia nie zazna, zanim nie posiądzie trzech dziwów: dębu-samograja, strugi-złotosmugi i najważniejszego z nich – tytułowego ptaka Bulbulezara. Od tej pory dręczona nagłymi atakami żądzy posiadania dziewczynka dosłownie nie potrafi znaleźć sobie miejsca. Jej braciom nie pozostaje więc nic innego, jak wyruszyć w niebezpieczną podróż „drogą zaklętą, sennym zielem porośniętą, pełną ciszy i milczenia, i dziwnego przeznaczenia”.

Podążając za historią i jej bohaterami, Turzyński śmiało krzyżuje teatr wyobraźni i teatr cieni. Aktorzy poruszają się po pustej scenie, wypełniając przestrzeń ruchem i gestem. Chowając się za centralnym parawanem-ekranem, bawią się perspektywą, wyolbrzymiając i zmniejszając postacie, co wygląda zupełnie naturalnie w tym bajecznym świecie. Mając na uwadze perskie korzenie oryginału, Małgorzata Bulanda wprowadza w kostiumy postaci wyraźne nutki orientalne. Chociaż odważnych, nieco głupawych i infantylnych braci woli, niejako wbrew przyjętej estetyce, ubrać w steampunkowy rynsztunek. Wschodem pobrzmiewa muzyka polskiej grupy etno-jazzowej Lautari. Znalazło się w przedstawieniu miejsce i dla kilku piosenek. I tu jak w baśni, o ile Parysada poradziła sobie z wyzwaniem, to obaj bracia w wykonaniu Bartosza Bulandy i Roberta Gulaczyka zdecydowanie polegli. Fałszowali strasznie, lecz na szczęście na swój sposób uroczo, jakby wpisując tę wokalną nieporadność w charakterystykę swych postaci. Świetnym jazzowym ukoronowaniem poczynań na tym polu stała się piosenka Bulbulezara w wykonaniu Ewy Galusińskiej, nieco rekompensująca tym mało zachwycający kostium tytułowego ptaka, który „skrzydła ma pawie, szyję – łabędzią, dziób – bociani, pazury – sępie, a oczy jaskółcze”.

Morał bajki wydaje się oczywisty: z grzybkami należy być ostrożnym. Zwłaszcza gdy zaczynają cię zagadywać. A już na poważnie – szkoda mi było, że pięknemu przesłaniu tej opowieści nie pozwolono wybrzmieć w całej pełni. Przynajmniej takie odniosłem wrażenie. Przyspieszając końcówkę, oryginał Leśmiana zubożono o archetypiczny powrót bohatera z nagrodą. Dlatego niełatwo jest uwierzyć w głęboką wewnętrzną przemianę, ku której cyklicznym bajkowym rytmem prowadzić miała cała konstrukcja dramaturgiczna. Wynika ona z wewnętrznej logiki historii i łatwa jest do przewidzenia, lecz brakuje jej oparcia w świecie spektaklu. Aktorzy oszczędzają swych bohaterów, w czym chętnie pomaga im reżyser, znacząco łagodząc traumatyczne fragmenty opowieści. Nic tu, w tym obrócenie się braci w posągi, nie grozi ostatecznością. We wszystkim, jak w na różne sposoby powtarzanej scenie galopowania na wyimaginowanym koniu, znajdziemy spory ładunek zabawy. Wycięto scenę pochówku starego derwisza. W żart obrócona została przerażająca w istocie „żądza posiadania”, którą Parysada faktycznie stawia ponad miłością do braci. Jedynie Góra-Cmentarnica, której wizualizacja uzupełniona została sztucznym dymem oraz ruchem „kamiennych dziwolągów” zainstalowanych na obrotowej scenie, wygląda naprawdę mrocznie. Niepokojąco prezentowały się też „niewidzialne strachy”. Jednak czar tych postaci, u Leśmiana nazwanych Szeptem, Wrzaskiem i Dechem, prysnął, kiedy reżyser postanowił włożyć w ręce jednej z trzech ubranych w dziwne stroje aktorek karykaturalnego pancerfausta.

Mam nadzieję, że młodzi widzowie czy może chociażby ich rodzice wyłapią głębię przesłania tej baśni. Zrozumieją, jaką cenę tak naprawdę Parysada miała zapłacić i dlaczego. Że śmiech jest tylko częścią prawdy o świecie, pełnia człowieczeństwa wymaga przelania łez, a piękno niemożliwe jest bez szpetoty. Niech spektakl stanie się okazją, żeby przynajmniej spróbować porozmawiać ze swym dzieckiem na te jakże skomplikowane, lecz ważne tematy. Z pewnością pomoże w tym wspomniany program w postaci gry planszowej. Dzięki niej w rodzinnym kręgu można ponownie wrócić do zagadki Bulbulezara. Rzucić kostką i wyruszyć w podróż po prawdziwe skarby.

(Henryk Mazurkiewicz, „Klechdy familijne”, http://teatralny.pl, 9.05,2018)