Drukuj

- Jeśli aktor nie zanurzy siebie w roli albo roli w sobie, to nie będzie przekonujący. Choćby nie wiem, jakiego sukinsyna się grało, trzeba go trochę pokochać – mówi w rozmowie z Jolantą Kowalską legnicka aktorka Joanna Gonschorek.


Czy zagrane role zostawiają po sobie jakieś ślady w pani życiu?

Materialne nie, ale każda z nich jest dla mnie jakimś doświadczeniem życiowym, więc tkwią we mnie bardzo głęboko. Teatr uczy mnie empatii, bo daje możliwość wczuwania się w innych ludzi, nawet jeśli to postacie fikcyjne. Takie doświadczenia zmieniają spojrzenie na świat, czasem też dokonują przemiany wewnętrznej we mnie samej.

A która z bohaterek zostawiła po sobie najwięcej?

Myślę, że Danuta Mutter w „III Furiach” – to była rola totalna, z wielu względów. Dała mi wiele do myślenia na temat Polski i środowisk, o których wiedziałam niewiele. Dużo wtedy obserwowałam ludzi socjalnie wykluczonych, przesiadujących czasem na skwerkach, i zrozumiałam, że ich los jest w znacznej mierze zdeterminowany przeszłością, okolicznościami, w jakich wychowywali się ich rodzice. Te nieszczęścia, które wydarzyły się dawno temu, są ciężarem, który ludzie noszą na swoich plecach do dziś. Gdyby się urodzili gdzieś indziej i nie mieli tego bagażu, być może byliby kimś zupełnie innym.

Ale Danuta Mutter to matka, która wypowiada posłuszeństwo polskiej historii.

Tak, i bardzo zależało mi na tym, by pokazać, że ten sprzeciw wyrasta z konkretnych przeżyć. Długo dyskutowałam z Marcinem Liberem na temat tej postaci. Ja odbierałam ją personalnie, jako osobę z niższych klas, obciążoną przeszłością swoich przodków, a dla Marcina to była przede wszystkim matka biednej, nieszczęśliwej Dzidzi-Polski. Ale żeby dać postać o randze symbolu, musiałam zagrać przede wszystkim człowieka. Każdą, nawet najbardziej abstrakcyjną rolę muszę przepchać przez doświadczenie ludzkie, inaczej nie mogłabym wyjednać dla niej u widza żadnej empatii.

Wywodzi się pani z teatru formy. Ukończyła pani Wydział Lalkarski, a zadebiutowała w Teatrze Kalong Krystiana Kobyłki, który koncentrował wówczas swoje poszukiwania na masce i plastyce ruchu. Jak to się stało, że zdecydowała się pani na aktorstwo dramatyczne?

U Kobyłki zagrałam na drugim roku studiów, ale w szkole często łączyliśmy doświadczenia teatru formy z grą w żywym planie. Ja miałam za sobą dużo etiud dramatycznych i dobrze się czułam w takim aktorstwie. Do Legnicy natomiast trafiłam po śladach moich kolegów z roku, których Robert Czechowski zaprosił do swojej inscenizacji „Jak wam się podoba”. W tej grupie był również Przemek Bluszcz. To oni polecili mnie Jackowi Głombowi, który przyjechał obejrzeć mój dyplom. Zagrałam najpierw gościnnie w „Złym”, a potem Jacek zaproponował mi etat. Bardzo szybko wtopiłam się w zespół, granie w różnych nietypowych przestrzeniach, nawet dla dziesięciu osób, sprawiało mi ogromną radość. Dziwiłam się wręcz, że za tę przyjemność ktoś mi płaci. Pomagało mi przy tym bardzo doświadczenie lalkarskie, bo animatorów uczy się przede wszystkim działania zespołowego. Praca z lalkami, które czasem prowadzi się w kilka osób, wymaga precyzyjnej koordynacji działań. W teatrze Jacka ta umiejętność okazała się bardzo użyteczna. U nas nigdy nie było gwiazd, wszyscy mieliśmy poczucie, że gramy w drużynie.

Nie miała pani chwil załamań? Grywanie dla kilkorga widzów pewnie nie jest zbyt mobilizujące.

Myśmy mocno wierzyli, że to się zmieni. Tę wiarę zresztą umacniał w nas także Jacek. Gdy byłam jeszcze w szkole, Legnica miała fatalną renomę, więc straszono nią opieszałych studentów. Mieliśmy świadomość tego, że dokonujemy radykalnej wolty, zmieniając charakter tego teatru, i że ta zmiana musi trochę kosztować. Było jasne, że stracimy część dawnej publiczności, ale możemy walczyć o nową. Ja nie wątpiłam ani przez chwilę, że ta walka ma sens. Miałam poczucie, że tu się tworzy historia, że powstają spektakle, które pozostaną w pamięci na długo, jak choćby „Ballada o Zakaczawiu” w starym, zrujnowanym kinie. W tym przedstawieniu, opowiadającym o przeszłości dzielnicy, czuło się coś magicznego.

Grała w nim pani rolę narzeczonej radzieckiego żołnierza. Pani bohaterka miała jakiś pierwowzór?

Róża to siostra głównego bohatera spektaklu, którego pierwowzorem był legendarny złodziej Zakaczawia, Gienek Cygan. Jej historia miała charakter całkowicie fikcyjny, motyw związku z radzieckim żołnierzem był inspirowany głośną w Legnicy historią romansu Polaka z Rosjanką, która stała się inspiracją do filmu „Mała Moskwa”. Ale autentyczna siostra Gienka poczuła się sposobem potraktowania tej postaci mocno dotknięta, czemu dała wyraz w sposób niecodzienny. Któregoś dnia wtargnęła wraz z grupą Cyganów do Kina Kolejarz, by rozprawić się z Jackiem Głombem. Wzburzona starsza pani powiedziała mu, co myśli o fałszowaniu jej życiorysu – nie mogła zrozumieć, że to nie jest opowieść dokumentalna. Mieszkańcy Zakaczawia mocno się identyfikowali z tym spektaklem, siadali na widowni z winkiem lub z piwem i głośno komentowali. Dzielnica naprawdę żyła tą historią i bardzo nas polubiła. Nawet dziś, po niemal dwudziestu latach, gdy spotykam kogoś z nich na mieście, to witamy się jak starzy znajomi.

Spektakle legnickie były wówczas pełne pojedynków, bójek, kaskaderów i pościgów samochodowych. Jak się czuła kobieta w takim „męskim” teatrze?

Właściwie wszystko mi się wtedy podobało, byłam zafascynowana zwłaszcza moimi starszymi kolegami – Anitą Poddębniak, Jasiem Chabiorem, Marzeną Sztuką. Miałam szczęście, bo grałam sporo dużych ról, więc mogłam intensywnie pracować nad sobą, rozwijać to, co już umiałam, i wyciągać wnioski z porażek. Z czasem zapragnęłam nowych wyzwań, co zbiegło się z obecnością w zespole grupy silnych, fajnych kobiet. Chciałyśmy grać razem i pomyślałyśmy, że dobrze byłoby wspólnie popracować na takich babskich tematach – o miesiączkach, o naszych kłopotach codziennych i spojrzeniu na świat. Wydawało się, że to może być ciekawa przeciwwaga dla tych wielkich historycznych i społecznych tematów, jakie podejmował nasz teatr.

Pierwszym kobiecym projektem był spektakl „Między Wenus a Ziemią”?

Tak. Ten spektakl wziął się z naszej przyjaźni z Kasią Kaźmierczak, Anitą Poddębniak i Magdą Biegańską. Wymyśliłyśmy temat, napisałyśmy tekst i pokazałyśmy go Jackowi, a on dał nam zielone światło. Potem były „Fotografie” i „Mamatango”.

Ten ostatni spektakl powstawał w dość niezwykły sposób…

Tak, to niemal dokument teatralny, bo zbierałyśmy materiał do niego w galerii handlowej. Miałyśmy tam kilka punktów, gdzie siadałyśmy, zapraszając ludzi do rozmowy. Pytałyśmy o najprostsze rzeczy: kim dla ciebie jest kobieta, co to jest miłość, czym jest śmierć, czym narodziny. Podczas tych spotkań ludzie zaczęli nam opowiadać o swoim życiu i były to niekiedy bardzo poruszające relacje. Nagrywałyśmy te wypowiedzi, a później starałyśmy się odtworzyć postacie naszych rozmówców niemal jeden do jeden – znaleźć odpowiedni ton, gest, typ ekspresji. Próbowałyśmy zachować ich styl mówienia, nawet błędy językowe. Chodziło o to, by w miarę wiernie oddać prawdę tych ludzi.

Niedługo potem zrobiła pani monodram na podstawie feministycznej powieści Marie Darrieussecq „Świństwo”. To historia o kobiecie, która zamienia się w maciorę, i w tej zwierzęcej postaci odnajduje wolność. Tekst obfituje w momenty drastyczne i raczej trudne do pokazania na scenie, nawet pod osłoną metafory teatralnej.

Tłumaczka, która przyjechała na spektakl, powiedziała, że nie spodziewała się, że z tak beznadziejnej literatury może powstać tak fajny spektakl. (śmiech) Może rzeczywiście ta książka nie przez wszystkich była wysoko oceniana, ale dla mnie to było niezwykłe wyzwanie. To przeobrażenie kobiety w świnię oznaczało przywrócenie jej jakiejś części natury, wstydliwie spychanej w podświadomość, ocenzurowanej przez normy kulturowe. Dla mnie osobiście jest to opowieść o bliskości wobec natury, a to rzecz, którą uważam za wielką wartość w życiu. Lubię czuć bliskość ziemi, obcowanie z nią daje mi poczucie bezpieczeństwa. Konieczność podporządkowania się określonym normom społecznym jest czymś głęboko frustrującym, sama niejednokrotnie usiłowałam im sprostać i odkrywałam, że to wysiłek nikomu niepotrzebny. Dlaczego ja muszę błyszczeć, być szczupła i ubierać się w to, co noszą wszyscy? Czemu muszę zachowywać się poprawnie? Ostatecznie, podobnie jak moja bohaterka, dochodziłam do wniosku, że nie muszę się dostosowywać do oczekiwań świata, akceptuję siebie taką, jaka jestem. Nie warto rezygnować z siebie na rzecz narzuconych nam standardów. W pracy nad tą rolą bardzo pomogła mi zresztą moja reżyserka, Anita Poddębniak, która wciąż była niezadowolona i nakłaniała mnie, by szukać dalej, aż do momentu, w którym wreszcie poczułam tę postać i znalazłam grunt, na którym mogłam się poruszać odważniej.

Kobiety-reżyserki mówią w teatrze innym głosem?

Myślę, że nie. Reżyser to nie płeć, ale na pewno kobiety mają nieco inny styl pracy. Gdy robiłyśmy z Aliną Moś-Kerger „Krzywicką/Krew” – spektakl mocno dotykający kobiecych spraw, to bardzo dużo ze sobą rozmawiałyśmy. To było takie babskie gadanie, jak przy darciu pierza – o życiu, o różnych ludzkich historiach i własnych doświadczeniach. Było w tym dużo łagodności. To chyba różni kobiety-reżyserki od facetów, że w pracy z nimi rzadko się zdarzają jakieś wielkie napięcia czy konflikty.

Wznowienie „Świństwa” przed dwoma laty zbiegło się z Czarnym Protestem. Czy ten spektakl, zagrany wtedy, stał się również pani osobistym manifestem?

Ta zbieżność była akurat dziełem przypadku, ale dzięki niej przedstawienie nabrało symbolicznej wymowy, z którą się całkowicie identyfikowałam. Podpisuję się pod Czarnym Protestem i kiedy tylko mogę, biorę udział w manifestacjach broniących praw kobiet.

Potrafi pani z monologu uczynić formę autonomiczną. Przynajmniej dwa z nich, dzięki niezwykłej sile wyrazu, urosły do miary małych monodramów wewnątrz spektaklu. Myślę tu o monologu samobójczyni w „Polacy umierają” i lamentacji Danuty Mutter w „III Furiach”, która w finale przeradza się w manifest buntu przeciwko historii w jej męskiej wersji. Jak pani buduje takie etiudy?

W „Polacy umierają” byłam świetnie prowadzona przez Pawła Wodzińskiego. On miał precyzyjnie opracowaną koncepcję tej roli, a ja starałam się ją zrealizować. Praca z reżyserem, który potrafi prowadzić aktora krok po kroku, była dla mnie fantastycznym doświadczeniem. W „III Furiach” było zupełnie inaczej, bo Danutę Mutter od początku bardzo mocno czułam. Nie miałam w ogóle prób tego monologu, on po prostu przeze mnie płynął. Gdy zagrałam go po raz pierwszy w całości, Marcin powiedział: „Aśka, tylko teraz już tego nie zepsuj!!” To zresztą świetnie napisany tekst, mimo trudnej składni, bardzo dobrze się go mówiło. Poza tym w jakimś momencie ten monolog przestawał być wypowiedzią postaci i przeobrażał się w iluminację.

No tak, to  coś na kształt kobiecej Wielkiej Improwizacji.

Jest tak, jakby Danuta Mutter doznała olśnienia, i w tym momencie ta postać stawała się mną, bo każde słowo tekstu było moim słowem, całkowicie się z nim zidentyfikowałam.

Jakie wartości ceni się najwyżej w zespole legnickim? Bez jakich cech aktor nie może się obejść?

Bez umiejętności współpracy. Mimo wielu zmian pokoleniowych, ta cecha wciąż nas łączy. Jacek na pewno ma wielką intuicję w doborze ludzi, bo wszyscy, których przyjmuje, od razu wtapiają się w grupę. Ważna jest też elastyczność i gotowość do przekroczenia ustalonych reguł scenicznych. Mam wrażenie, że dla nas ważniejsza niż wszystkie zasady rzemiosła jest ludzka prawda.

Prawda aktora czy postaci?

Postaci, ale ona zawsze w jakimś momencie staje się naszą prawdą. Jeśli aktor nie zanurzy siebie w roli albo roli w sobie, to nie będzie przekonujący. Choćby nie wiem, jakiego sukinsyna się grało, trzeba go trochę pokochać.

(Jolanta Kowalska, „Postać trzeba kochać”, Miesięcznik Dialog, nr 4/2018)