Drukuj

- Nie wrócę. Bo, po pierwsze nie myślę o emeryturze, bo uprawiam taki zawód, w którym emerytury nie ma. A gdybym nawet miał już wyjść z Legnicy, to poszukam nowych wyzwań. Świat jest wielki – tak na pytanie o możliwość powrotu do rodzinnego Tarnowa odpowiada Jacek Głomb w rozmowie z Łukaszem Winczurą.


Rozmawiamy z Jackiem Głombem, tarnowianinem, dyrektorem Teatru Modrzejewskiej w Legnicy o tym, jak rodzinne miasto miało wpływ na ukształtowanie jego drogi życiowej.

Chwilę już pana u nas nie ma...

No, tak. Będzie 26 lat.

To ile w panu zostało z Tarnowianina?

Tarnów to jest miasto, które mnie ukształtowało. Wszystko, co mam w sobie, zaczęło się w Tarnowie.

W sensie życiowym czy artystycznym?

Jednym i drugim.

Zatem po kolei.

W sensie teatralnym to był Ośrodek Teatru  „Warsztatowa”. Bardzo ważne miejsce. Myśmy je tworzyli jeszcze w PRL-u. To była mniej więcej połowa lat 80-tych.

W kontrze wobec systemu?

Też, ale również w kontrze wobec tradycyjnego teatru.

Tego przy ulicy Mickiewicza, jak mniemam?

Niekoniecznie, bo z dyrektorstwem - państwem Zbirogami myśmy się nawet kolegowali. Dla nas natomiast było ważne, by „Warsztatowa”  była takim miejscem, gdzie możemy kontestować oficjalny teatr w ogóle. Nazywaliśmy go kamiennym, konserwatywnym. To się nie wszystkim podobało, żeby była jasność.

Co to znaczy „teatr kamienny i konserwatywny”?

Taki oficjalny, mieszczański. Tradycyjny, z podziałem na widownię i scenę, sposobem traktowania repertuaru z pewnym zadęciem.

Projekt się udał?

Myślę, że tak. Jak powstała „Warsztatowa”, to zaraz była traktowana jako drugi teatr. Tam też zaczęły się początki mojego reżyserowania. Zrobiłem dwa zawodowe przedstawienia: „Kochanicę Francuza” według Fowlesa i „Pierwszą miłość” według Becketta.  Z zawodowymi aktorami. Ale prowadziłem tam też teatr, mówiąc dzisiejszym językiem, offowy. Nazywał Teatr „Na Skraju”.

Czemu „Na Skraju”?

To proste. Bo ulica Warsztatowa była na skraju miasta. A wszyscy dorabiali jakieś ideologie, że chodzi o jakąś politykę (śmiech).

Z kim pan tworzył Warsztatową i Teatr „Na Skraju”?

„Warsztatową” współtworzyli Marek Karpiński, Krzysiek Borowiec, Marek Zięba, Gosia Bulanda, , która plastycznie i scenograficznie kreowała to  miejsce – teraz jesteśmy małżeństwem i razem kreujemy teatr w Legnicy W „Na Skraju” byli Piotr Filip czy nieżyjący już Jacek Czaja, był Grzesiek Światłowski, obecny radny i Renata Wajdowicz - niestety nie ma jej już wśród nas.

Nie wspomina pan o swoim bracie, Krzysztofie.

Oczywiście. Na „Warsztatowej” najważniejszy był Krzysiek, szefował ośrodkowi , był kimś w rodzaju super menedżera. Ale proszę pamiętać jeszcze o jednym, myśmy zaczynali w teatrze nie teraz,  u Tomka Żaka.

Oj, dzisiaj trudno raczej byłoby się wam porozumieć. Przynajmniej na gruncie poglądów politycznych.

Z ubolewaniem obserwuję zideologizowanie tego teatru i to, w jaką stronę Tomek poszedł. Ale to jego wybór.

Czemu „Warsztatowa” upadła?

To trochę taki chichot historii. Działaliśmy w komunie jako wojewódzka instytucja kultury i byliśmy postrzegani jako kontestatorzy, a zostaliśmy zlikwidowani przez władze już niepodległej Polski. Natomiast te wszystkie inne instytucje, które z PRL się wywodziły, spokojnie sobie przetrwały ten czas. Poza tym każdy z nas szedł już swoją drogą.

Zastanawiam się, czemu nie został pan dyrektorem w tarnowskim teatrze?

To nie jest do mnie pytanie. Dyrektorem jesteś tam, gdzie ktoś ciebie chce,  a nie tam, gdzie masz jakieś sentymenty czy korzenie rodzinne. A poza tym różne koleje losu spowodowały chęć mojego odcięcia się od Tarnowa, chciałem zacząć życie na własny rachunek. Miałem takie wrażenie, że w końcówce lat 80. i na początku 90., byłem w mieście bardziej  kojarzony jako syn swoich rodziców.

A, tu pana boli.

Nie o to chodzi. Po prostu chciałem sam zbudować swój świat. Od podstaw.

No, tak, ale przecież dom rodzinny bardzo mocno pana ukształtował.

Oczywiście. Ale powiem od razu, że nie byłem maminsynkiem. Byłem niezależnym elektronem (śmiech). Jasne jest, że wychowała mnie bardziej mama, bo tato był ciągle zapracowany. Mam taką pewność, że rodzice, póki zdrowie im pozwalało, byli ludźmi działającymi bardzo dla sprawy. I mocno to po nich przejąłem. Przejąłem też miłość do książek. Nasz dom był zawsze domem pełnym książek...

Ale naprawdę nie było sensownej propozycji z Tarnowa?

Był epizodzik, kiedy prezydent Ścigała i wiceprezydent Skrzyniarz poprosili mnie o konsultacje i próbowałem pomóc. Ale to się trochę obróciło przeciwko mnie.

W jakim sensie?

Takim, że wymyśliłem kandydata na dyrektora, chciałem się nim zaopiekować i pomóc przez sezon w prowadzeniu teatru, natomiast Dorota Skrzyniarz zrobiła woltę i nagle wycofała się ze wszystkich ustaleń pojawiła się zupełnie inna kandydatura.

Interesuje się pan, co dzieje się w tarnowskim teatrze?

Nie specjalnie to obserwuję.

Poważnie?

Tak, bo nie jestem jakimś szczególnym obserwatorem teatru w ogóle. Jestem skupiony na własnej robocie, a najbardziej na tym, co robimy w Legnicy. Tym niemniej z zaciekawieniem patrzę na to , co robi Marcin Hycnar.. Wiem jedno, tarnowskiemu teatrowi potrzebna jest stabilizacja. Ale to temat na inną rozmowę.

To może napisze pan jakąś sztukę o Tarnowie?

Ja nie piszę, tylko reżyseruję (śmiech) Proszę pamiętać, że tego Tarnowa, który ja mam w sobie, już nie ma. Odpowiem wykrętnie. Na pewno chciałbym tu wrócić. Emocjonalnie. Jestem tu co miesiąc, odwiedzam rodziców, chodzę tymi ulicami i oddycham tym powietrzem. Tematy leżą na ulicy, trzeba je tylko po nie sięgnąć.

A może wróci pan do nas na stałe?

Tato mi ciągle zadaje to pytanie. Nie. Nie wrócę. Bo, po pierwsze nie myślę o emeryturze, bo uprawiam taki zawód, w którym emerytury nie ma. A gdybym nawet miał już wyjść z Legnicy, to poszukam nowych wyzwań. Świat jest wielki.

(Łukasz Winczura, rozmowa z Jackiem Głombem, Gazeta Krakowska Magazyn Tarnów, 20.04.2018)