Drukuj

Podczas oglądania spektaklu narastała we mnie złość. Nie potrafiłem sobie poradzić z własną bezradnością. Paweł Wolak i Katarzyna Dworak znakomicie uruchomili legnickich aktorów, ale nie zdołali swej opowieści teatralnie wyartykułować. Szkoda. To wyjątkowo zdolna ekipa. Autorski spektakl duetu PiK recenzuje Mirosław Kocur.


Wracaliśmy samochodem z Legnicy i przez godzinę zastanawialiśmy się, o co chodziło. Było nas czworo: Magda Piekarska, Małgosia Matuszewska, Tomek Broda i ja – czyli recenzencko-artystyczny desant z Wrocławia. Właśnie zobaczyliśmy w Teatrze Modrzejewskiej nową sztukę głośnego i obsypanego nagrodami duetu PiK (Paweł Wolak i Katarzyna Dworak). Zwabił nas do Legnicy groźny i wielce intrygujący tytuł: „Wierna wataha”.

Aktorzy nas zachwycili. Dworak grała tak ofiarnie, że zdarła sobie gardło i kolana. Pod koniec spektaklu Grzegorz Wojdon przez kwadrans płakał prawdziwymi łzami. Co zresztą czynił metr ode mnie, więc ten kwadrans miałem raczej mało komfortowy. On płakał, a ja pomóc nie mogłem, bo pojęcia nie miałem, dlaczego on właściwie tak płacze.

Sztuki nie rozumiałem. Zaczęło się od tego, że na tle łąki stali mieszkańcy wsi w jednakowych biało-czarnych uniformach i ładnie śpiewali. Po chwili przez łąkę wbiegł na scenę Wolak i zaczął opowiadać o pomarańczy. To było może nietrudne do zrozumienia, jednak mało przyjemne. Paweł Wolak, choć na co dzień aktor wybitny, teraz tuż przede mną wykrzykiwał swój monolog na jednym tonie i niemal jednym tchem. Szybko wprawił mnie w półtrans. Prosta historia o pomarańczy zaginęła pod lawiną szybko wypowiadanych słów. W efekcie umknęła mi pointa. A potem zaczęły się dialogi. Jak już pisałem, aktorzy grali raczej ofiarnie, tylko nie wiadomo co.

Paweł Palcat, kolejny wspaniały aktor, sam się wodą ochrzcił, mianował kapłanem i założył sektę, kropiąc wodą pozostałych aktorów. Rzecz działa się na wsi. Tatą był Grzegorz Wojdon, matką Katarzyna Dworak. Oboje rewelacyjni aktorsko. Dworak widziałem w akcji po raz pierwszy. Artystka porwała mnie talentem i odwagą. W drugiej części przedstawienia wybuchała skrajnymi emocjami z szokującą siłą i wiarygodnością. Wciąż jednak nie mogłem pojąć źródeł tych wielce spektakularnych eksplozji. Z programu wynikało, że aktorka sama sobie wszystkie teksty napisała, z pomocą Wolaka, i że oboje siebie w tym przedstawieniu wyreżyserowali. Wiedziała więc chyba, co gra. Nam, widzom, nie ujawniła jednak tego sekretu. Wiła się po scenie widowiskowo, a z sufitu przez cały spektakl lał się strumień wody. Patrzyłem z fascynacją, ale też bezradnie na piękne i mokre ciało artystki.

Ta woda z sufitu nie dawała mi spokoju. Wciąż ktoś pod ten strumień właził i cały się moczył. Grali potem długie sceny w mokrych kostiumach. Nie wiedziałem po co, bo sztuki wciąż nie rozumiałem, ale bardzo się o artystów martwiłem. Był przecież styczeń. Mogli się przeziębić. Głosy mieli bardzo nadwyrężone. Nawet Wolak chrypiał lekko swoim dźwięcznym basem.

Oprócz mamy i taty w spektaklu wystąpiły jeszcze trzy córki i trzej wujowie. Jedna z córek była dobra jak w bajce o Kopciuszku, dwie – złe. Ta dobra, Joasia, grana przez świetną Adriannę Jendroszek, weszła do dziury w ziemi razem z Jarkiem (Albertem Pyśkiem). Za to matka ją wyklęła, a wataha, czyli sekciarska wspólnota, zamknęła w żelaznej klatce. Żeby choć do tej dziury wlazła z kapłanem Palcatem… byłoby jak w modnej teraz „Klątwie” i cokolwiek dałoby się wyrozumieć.

Tata Wojdon miał z kolei romans z Sabiną, czyli barmanką graną przez Magdę Drab. W ich pierwszej wspólnej scenie aktorka musiała przekrzykiwać dyskotekę, wytężając swój nieco wątły głos. Dlaczego? Czy autorzy-reżyserzy nie mogli tej sceny napisać i wyreżyserować tak, by ukazać walory artystki, a nie obnażać jej słabości? Akcja tymczasem pędziła wartko.

Matka Dworak nie kochała taty Wojdona. Gardziła nim i pomiatała. Kiedy jednak odkryła romans taty, wpadła w furię. Zgwałciła trzech wujów. Ci jak sowy siedzieli na trzech klatkach. Wybuch matczynej żądzy przeraził wujów. Matka, rozpalona żądzą, szalała po scenie. Wujowie zwiali. Też bym uciekł. Aktorka grała atak nimfomanii z takim impetem, że nawet nie zauważyła, kiedy zdarła do krwi kolana. Część podwyższonej sceny pokryta była drobną kratownicą.

Trudno było dociec, dlaczego matka tak się wścieka, skoro wcześniej taty nie szanowała. Tata w końcu przestał płakać, ale dalej kochał tylko Sabinę, nie matkę. Zresztą okazało się, że Sabina to siostra matki. Afera z kochanką nie wykroczyła więc poza rodzinę. W finale, kiedy już wynieśli dobrą córkę w klatce, wszyscy rzucili się na biednego tatę i utopili go w strumieniu. Teraz z sufitu lała się jednak nie woda, ale czerwona ciecz. Wiadomo, mord. Wataha zagryzła tatę. Dlaczego? Bo zdradził mamę? Ona przecież też go zdradziła i to z trzema wujami naraz. Dlaczego jej nie zagryźli?

Podczas oglądania spektaklu narastała we mnie złość. Nie potrafiłem sobie poradzić z własną bezradnością. Paweł Wolak i Katarzyna Dworak znakomicie uruchomili legnickich aktorów, ale nie zdołali swej opowieści teatralnie wyartykułować. Szkoda. To wyjątkowo zdolna ekipa. Może czas zaprosić do współpracy kogoś z zewnątrz – reżysera, który zobaczy, co aktorzy robią na scenie i zatroszczy się o jasną narrację?

Wracając z Legnicy przez godzinę rozmawialiśmy jednak żywo tylko o „Wiernej watasze”. Może Wolak i Dworak tworzą sztukę ponarracyjną – nieredukowalną do racjonalnych wyjaśnień czy prostej opowieści? Emocjonalne eksplozje artystów, choć mało zrozumiałe, pozostawiły w nas ślady jak pazury wilków.


(Mirosław Kocur, „Ślady”, http://teatralny.pl, 5.02.2018)