W tym pierwszym Dostojewskim na legnickiej scenie, cały aktorski zespół pracował jak sprężyna w najlepszym szwajcarskim zegarku. Dyrektor i reżyser czuł się zobowiązany, by pokazać całą drużynę, bo potęgą tego teatru jest zespół. Popremierowy felieton recenzencki Krzysztofa Kucharskiego w Magazynie Gazety Wrocławskiej.


Zabawne, ale przez moment na premierze "Biesów" w listopadzie 2017 roku w jakiejś malignie pomyślałem, że ktoś chce przypomnieć o niedawnej setnej rocznicy wielkiego zwycięstwa potwornych biesów w dziejach ludzkości czyli Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej 1917. Dziś się okazało, że owe zasuszone przez czas biesy wyłażą ze starych kanap w różnych krajach jak pluskwy i są stukrotnie bardziej krwiopijcze. W "tych różnych krajach" mocną pozycję ma nasz kraj, który zgodnie z 26 paragrafem "Katechizmu rewolucjonisty" dąży, by "Zjednoczyć ten świat w jedną niezwyciężoną, WSZECHNISZCZĄCĄ siłę....", bo suweren poparł reolucjonistów "dobrej zmiany".

"Biesy", które miały był pamfletem na różnej maści poprawiaczy świata, okazały się gorzkim proroctwem. W Polsce przy lekturze "Biesów" i na teatralnych "Biesach" nikt się nie śmieje. Słowo honoru, pierwszy raz oglądałem adaptację z widzami, którzy odebrali dokładnie szyderstwo Fiodora Dostojewskiego, a adaptator Robert Urbański oraz reżyser Jacek Głomb zręcznie ich do tych wybuchów i salw śmiechu podprowadzali. Największą wesołość wywołała scena obrad spiskowców, którzy mają podjąć decyzję o zabiciu zdrajcy. Łatwość, z jaką pozwalają sobą manipulować, wywołuje śmiech grozy. Widać doikładnie, jak na dłoni okrucieństwo i cynizm tych mechanizmów manipulacji ludźmi.

Piotrowi Wierchowieńskiemu (świetny Rafał Cieluch) - głównemu biesowi na scenie marzyło się, że Nikołaj Stawrogin będzie przyszłym wodzem po nowemu "zorganizowanego" narodu. Bez wielkiej przesady uważał, że znalazł prototyp - chciałoby się dodać - przyszłego Lenina ze wspomnianej na początku rewolucji. "Chłopiec jak malowanie, a jednocześnie jakoś odrażający" - tak rysował go słowem Dostojewski, a reżyser legnickiej premiery zobaczył Nikołaja w Robercie Gulaczyku. Mnie przed premierą intrygowało, jakiego Stawrogina zobaczył w sobie aktor. Nie wszystko nam ze sceny zdradził. Za zdecydowaniem i chłodem kryło się w nim jakieś zacięcie, tajemnica.

W tym pierwszym Dostojewskim na legnickiej scenie, cały aktorski zespół pracował jak sprężyna w najlepszym szwajcarskim zegarku. Dyrektor i reżyser czuł się zobowiązany, by pokazać całą drużynę, bo potęgą tego teatru jest zespół. Ze sceny, którą Małgosia Bulanda przerobiła na nieco ucywilizowany śmietnik, usłyszą Państwo w moim przekonaniu językowo najbardziej współczesne "Biesy" w znakomitym przekładzie (2010) Adama Pomorskiego. Autor adaptacji Robert Urbański mocno szturchany przez dyrektora Głomba zrobił sporo karkołomnych zabiegów, by wykroić po dziesięć ról dla pań oraz panów. Ta gimnastyka literacka w żaden sposób nie odbiła się wartkości akcji, czy dramaturgicznej konstrukcji, ale może lepiej przed obejrzeniem spektaklu książki nie czytać. Gorzkie legnickie "Biesy" gorąco Państwu polecam. Vivat, legnicka scena!

(Krzysztof Kucharski, ""Biesy" skrojone", Gazeta Wrocławska, 1.12.2017)