Drukuj
50. spektakl legnickiej inscenizacji "Tysiąca spokojnych miast" Jerzego Pilcha, wystawiony wyjątkowo na Scenie na Nowym Świecie, stał się we wtorkowy wieczór 3 października okazją do niepozbawionego sentymentu i anegdot jubileuszowego spotkania twórców przedstawienia z publicznością. Było co wspominać, bo od pierwszej, zielonogórskiej realizacji "Zabijania Gomułki" minęło ponad 10 lat.
 
Aż trudno uwierzyć, ale niewiele brakowało, by ta najlepsza - to zgodne zdanie wielu recenzentów - sceniczna adaptacja prozy Jerzego Pilcha nigdy nie trafiła na teatralny afisz. O wszystkim, jak to się w życiu zdarza, zadecydowała seria przypadków.
 
- Ówczesny dyrektor Teatru Lubuskiego Andrzej Buck namawiał mnie, bym dla jego teatru zrobił coś współczesnego. Był to czas, gdy rzadko i niechętnie zgadzałem się na realizacje poza własną sceną. Trochę na odczepnego zaproponowałem przeniesienie na scenę powieści  "Tysiąc spokojnych miast" Jerzego Pilcha. Wiedząc jakie są problemy z teatralną adaptacją tej specyficznej prozy, wcześniejsze realizacje nie należały do udanych, byłem przekonany, że się nie zgodzi, albo - ostatecznie - sam autor odmówi zgody na adaptację. Stało się inaczej i do pracy nad tekstem zabrał się Robert Urbański - wspominał reżyser Jacek Głomb.
 
- Pomógł też zbieg okoliczności. Znałem ten tekst już wcześniej, bo książkę dostałem w prezencie od żony. Robiłem nawet przymiarki do jej adaptacji. Czytałem na głos fragmenty, by sprawdzić jak niepowtarzalne frazy Pilcha mogłyby brzmieć w ustach aktorów. Gdy dostałem propozycję napisania scenariusza byłem zatem trochę już na to przygotowany - zauważył Robert Urbański. - Mówienie Pilchem jest trudne. Dlatego w naszej wersji nie jest to język oryginału, ale dostosowany do potrzeb sceny. Dopiero złożenie wszystkiego w całość pozwala zachować sens i pierwotną jego urodę.
 
Zielonogórska premiera w kwietniu 2007 roku była bezspornym sukcesem. Świadectwem były reakcje publiczności, kapitalne i soczyście barwne recenzje, a kilka miesięcy później worek nagród na Ogólnopolskim Konkursie na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej. Nie tylko dla reżysera i autora adaptacji oraz scenariusza, ale także za scenografię i muzykę do przedstawienia.
 
- Atutem była pozateatralna, piętrowa przestrzeń. Obiekt starego, spalonego młyna ze skrzypiącą podłogą, kocimi łbami w podwórku, a nawet z zapachem spalenizny. Postawiłam na wspomnienie dzieciństwa i odtworzenie domu pełnego klimatu lat, które dawno minęły. Niełatwo było wypełnić go rekwizytami sprzed pół wieku. Ale się udało, co potęgowało emocje i budowało nastrój opowieści - wspominała scenografka Małgorzata Bulanda.
 
- Muzyka? Raczej nie zdarza mi się, bym inspirował się tekstem. W tym przypadku - i wyjątkowo - było inaczej, bo przeczytałem powieść Pilcha. Pierwotnie chciałem stawiać na ezoteryczność opowieści, co było nawet przedmiotem starć z reżyserem. Ostatecznie postawiłem na fascynację polską muzyką filmową lat 60. ubiegłego wieku. Bo to i lata, w których toczy się opowieść, ale i chyba najlepszy okres dla muzyki filmowej w historii polskiego kina. Sporo wysiłku kosztowało mnie sięgnięcie po piękne ewangelickie pieśni. Tym bardziej, że jest ich tak wiele - zauważył twórca oprawy muzycznej przedstawienia Bartek Straburzyński.
 
Droga do sukcesu, jakim okazało się "Zabijanie Gomułki", była jednak wyboista. Zielonogórscy aktorzy nie byli przyzwyczajeni do gry poza scenami w swoim teatrze. Buntowali się, co wspominał Robert Gulaczyk, wówczas aktor Lubuskiego Teatru, obecnie odtwarzający tę samą rolę w legnickiej inscenizacji przedstawienia, już jako członek zespołu Teatru Modrzejewskiej. Dodatkowym źródłem napięć było i to, że Jacek Głomb postanowił powierzyć kluczową rolę Józefa Trąby, pomysłodawcy goteskowego zamachu na "jednego z wielkich tyranów ludzkości", aktorowi z zewnątrz. Postawił na Zbigniewa Walerysia.
 
- Potrzebny był mi charyzmatyczny gaduła w stosownym wieku, który udzwignąłby wielopietrowe, sięgające absurdu, monologi tej postaci. Wśród zielonogórskich aktorów takiego nie było - wyjaśnił Jacek Głomb.
 
- Bardzo się ucieszyłem na tę propozycję. Dostałem ją w chwili, gdy nie wiedziałem, co z sobą zrobić. Nie miałem etatu, nic nie grałem. Mogłem jedynie rąbać drewno na opał w swoim nowym domu w Górze - wspominał Zbigniew Waleryś.
 
- No i zaczęły się schody, bo na próbach aktorzy mieli pretensje, że im nie odpuszczam, za to faworyzuję Walerysia. Wieczorem spotkaliśmy się na piwie, a ja uprzedziłem go, że na kolejnej próbie przykładnie i przy wszystkich go opierdolę - śmiał się Jacek Głomb. - Tak też się stało, co bardzo się spodobało i ucieszyło zielonogórskich aktorów - dorzucił Waleryś.
 
- W efekcie Zbyszek w ciągu zaledwie jednego roku zagrał dwie wybitne role, bo jesienią 2007 także tytułową rolę w naszym "Łemku". To w aktorskiej karierze zdarza się bardzo rzadko - ocenił reżyser, zaś Waleryś dorzucił, że "Zabijanie Gomułki" i "Łemko" to najlepsze spektakle teatralne w jego karierze scenicznej. Ten drugi tytuł i jedna dokumentująca go  fotografia stały się zresztą jego przepustką do świata filmu oraz kapitalnej i nagradzanej roli w "Papuszy" Joanny Kos-Krauze i Krzysztofa Krauzego.
 
Jesienią 2013 roku "Zabijanie Gomułki" trafiło ostatecznie do legnickiego repertuaru. Ponownie było w tym trochę przypadku. Z teatralnych planów wypadła zapowiadana premiera, czasu na nową inscenizację było skrajnie mało, a pomysł, by zrealizować ten tytuł w legnickiej obsadzie tlił się od dawna. Problemem była scenografia i kostiumy, które były własnością teatru w Zielonej Górze. Udało się jednak w końcu je odkupić i w niespełna dwa tygodnie sztuka była gotowa do premiery na legnickiej Scenie Gadzickiego.
 
We wtorek 3 października legnicką wersję "Zabijania Gomułki" zagrano po raz 50. Wyjątkowo na Scenie na Nowym Świecie, gdzie odbyło się także jubileuszowe, pospektaklowe spotkanie publiczności z twórcami przedstawienia, które poprowadziła Magda Piekarska, recenzentka Gazety Wyborczej Wrocław i Radia Wrocław Kultura. - To spektakl w kolorze sepii. Świat wspólnoty i międzyludzkich relacji przedstawiony w "Zabijaniu Gomułki" już nie istnieje, co aktualnie odczuwa się zdecydowanie mocniej, niż wtedy, gdy spektakl miał obie swoje premiery - zauważyła.
 
- Wszystko, co nas otacza tu i teraz sprawia, że dziś to spektakl smutniejszy. Józef Trąba, który początkowo głównie śmieszył, stał się postacią bardziej tragiczną - dodał Jacek Głomb.
 
Od zielonogórskiej prapremiery mineło 10 lat z okładem. Legnicka inscenizacja właśnie szykuje się do objazdu po dziewięciu miejscowościach Wielkopolski, Lubuskiego i Dolnego Śląska w ramach ogólnopolskiego programu Teatr Polska. Pierwszy na tej trasie - już w piątek 6 października - będzie Konin. Następnego dnia Krotoszyn, a w niedzielę 8 października Gostyń. Właśnie tam Zbigniew Waleryś i Robert Gulaczyk zagrają w tym przedstawieniu po raz setny! Z dużą dozą prawdopodobieństwa można oszacować, że ich dotychczasowe występy w rolach Józefa Trąby i Arcymajstra Swaczyny ogladało już nie mniej niż 12 tysiące widzów. Są wśród nich tacy, którzy robili to wielokrotnie.
 
Grzegorz Żurawiński