"Napiszę o Legnicy, dawno jej nie było w tej rubryce. Nie bywa też za często w innych teatralnych przeglądach, czy w gazetach, czy w prasie branżowej. Co świadczy tylko o tym, jak niesprawiedliwie urządzony jest świat sztuki i jej recepcji" – zauważa Jacek Sieradzki doceniając swoisty konserwatyzm i odporność na modne i przemijające nowinki w teatrze Jacka Głomba. W tekście także recenzje „Przerwanej odysei” oraz „Inwazji jaszczurów”.


Winą Teatru im. Modrzejewskiej jest to, że trwa w kształcie z grubsza niezmienionym już przez dwie dekady dyrekcji Jacka Głomba. Co nie oznacza stanu zastygnięcia: antrepryza ewoluuje, szuka nowych tematów, zmieniają się zapraszani reżyserzy, stale i w sposób naturalny odnawia się zespół. Aliści zasadniczy sposób komunikacji z publicznością, podstawowy, nazwijmy to, kontrakt między sceną i widownią pozostaje niezmieniony. To my, niecierpliwcy, wściekle nie lubimy takich monogamicznych związków na lata. Polujemy na nowinki, nawet jeśli bardzo sami przed sobą staramy się tego wystrzegać; kręci nas nowe nazwisko, koncept, jakiś skandalik, przewrotka, nowy smak, nowa przyprawa, choćby jednorazowego tylko użytku.

Tymczasem teatr w Legnicy od lat konsekwentnie opowiada ludziom fabuły: realistyczne, metaforyczne, dosłowne, poetyckie, groteskowe, absurdalne, rozliczeniowe, mitologiczne, satyryczne, jakie chcieć. Różne. Nie zajmuje się sobą, nie uprawia metateatru, tak nagminnego na innych scenach. Szuka tematów blisko: w teraźniejszości i przeszłości miasta i regionu, w społecznych emocjach, w codziennych pytaniach, które stawia sobie jego klientela. Ale nie zastępuje widowiska publicystyką. Za to dba o komunikatywność przekazu, nawet płacąc cenę uproszczeń, pewnie nieuniknioną. Nie gra fars, nie zniża poziomu do pustego wygłupu, ale humor i komizm są tu jednymi z podstawowych środków wyrazu. Spektakle mają swoją temperaturę, niekiedy kipią od namiętności, aczkolwiek teatr widzów nie obraża, nie prowokuje, nie stara się za wszelką cenę wytrącić ich z równowagi. A oni chętnie wypełniają kontrakt, wypłacając się frekwencją: po prostu przychodzą na przedstawienia. Taki stary patent. Ani nie powszechny w życiu scenicznym, ani nie ceniony tak, jakby na to zasługiwał.

W gremiach przyznających rozmaite nagrody środowiskowe, do których bywam zapraszany, często pojawia się kandydatura Jacka Głomba. I prawie zawsze przegrywa w ostatnich głosowaniach, bo Głomb jest, wiadomo, wieczny, więc nagrodzić się go zawsze zdąży, a tu właśnie pojawił się ktoś nowy, nieopatrzony, zasługujący na wsparcie, na pomoc w karierze. Z reguły naprawdę zasługujący. Tylko czemu facet, który, jakkolwiek patetycznie to zabrzmi, zbudował coś ważnego, co trwa w niewdzięcznym miejscu przez dziesięciolecia, musi być w wyścigu po uznanie zawsze autowany z kolejki?!

Teatr w Legnicy bywa naiwny. To brzmi jak obelga. Czy naprawdę? Rys naiwności tkwi przecież w samej istocie teatru, w tym, że w umówiony wieczór dorośli dorosłym coś grają, tworzą fikcję, kreują świat, który trzeba przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza, bo inaczej spotkanie nie ma sensu. Do spełnienia aktu scenicznego potrzebna jest doza naiwności i nie ma co się jej wstydzić.

A poza tym dzisiejsze życie sceniczne tworzy kontekst, w którym dobroduszność nie musi tkwić na przegranej pozycji. Bo weźmy takie przeciwstawienie: teatr naiwny versus teatr przemądrzały. Snobujący się na intelektualizm, dumny – bardziej w programie, niż w praktyce scenicznej – z zaliczenia modnych lektur, przepełniony odniesieniami, do których tak naprawdę byłyby potrzebne porządne przypisy. Teatr, w którym to widz ma się wstydzić, że nie wszystko przyswaja. Który model państwo wolą? Albo podstawmy inne słowo do dychotomii: teatr naiwny versus teatr przekombinowany. Taki z kolei, którego twórca myśli o jednym: mieć pomysł, jakiego nikt dotąd nie miał, bo inaczej mnie nie docenią. A jak już wydumam koncept od czapy, to ktoś mnie przecież zawsze wyinterpretuje jak należy. Żeby daleko nie szukać: przeczytałem w „Tygodniku Powszechnym” szkic Dariusza Kosińskiego o jednym z wystawionych ostatnio „Wyzwoleń”, z którego zrozumiałem, że walorem spektaklu jest wyzwalanie w widzu nudy i rozdrażnienia, iżby było jasne, że Wyspiański stawia pytania obce współczesności. Znudzony i rozdrażniony widz z pewnością się – w imieniu epoki – zawstydzi.

Dalibóg wolę, gdy Jacek Głomb opowiada po swojemu jakiś epizod z burzliwych dziejów Dolnego Śląska, choć ktoś niechętny może cedzić coś o historycznych czytankach. W kończącym się sezonie powstała w Legnicy „Przerwana odyseja”, rzecz o dość niezwykłej imigracji… macedońskiej. W latach czterdziestych na północy Grecji trwała regularna wojna domowa. Gdy sytuacja zaczęła się przechylać na stronę obozu zachodniego (przy wsparciu aliantów) komuniści zapakowali dzieci ze swoich wiosek i rozwieźli po całym obozie socjalistycznym. Ponoć na chwilę. Trzymali je w szkołach – spektakl opowiada o takiej bazie w poniemieckim sanatorium w Lądku – pod opieką gorliwych partyzantów na delegacji, co i raz wchodzących w konflikt z polskim ciałem pedagogicznym. O tej odysei sztukę napisał Robert Urbański, a wyreżyserował ją Głomb w koprodukcji z Teatrem Narodowym w Skopje.

Spektakl ma zawsze skuteczną formę sądu nad wydarzeniem i jego uczestnikami. Eksploduje emocjami przede wszystkim w części granej przez aktorów macedońskich – bo dla nich ten konflikt jest teraźniejszością, nie przeszłością. Pytania o racje tych, co wywozili i tych, którzy cierpieli wywózki, są pytaniami o wybory współczesne: Grecy nadal hellenizują macedońskie nazwiska i nie wpuszczają Macedończyków na ich tereny rodowe, jeśli ci nie zmienią obywatelstwa. Polski widz bez trudu empatycznie czyta ten dramat z ekspresji gości z południa i z napisów – przynajmniej sądząc po owacjach na zakończenie przedstawienia. Ale portrety rodaków dostajemy w tym pakiecie super poczciwe: jak dyrektor szkoły (Bogdan Grzeszczak) niby pokorny, a przecież opierający się w miarę sił grecko-ubeckim partyzantom. Jak nauczycielki: pani Irenka (Anita Poddębniak) oschła i zasadnicza a w duszy do rany przyłóż, pani Joasia (Zuza Motorniuk), którą każdy Macedończyk musiał kochać niczym zastępczą matkę, jak kucharcia (Małgorzata Urbańska) prosta i uczciwa. Trochę za słodki jest ten klimat, jak na opowieść, w której najbardziej knąbrny mały Macedończyk zostaje jednak zatłuczony, owszem, przez Greków, ale na polskim UB.

No ale też właśnie takie bywa to Głombowe rozliczanie. Ludzie ostro skaczą sobie do oczu, we wściekłych tyradach wykładają swoje racje, a na koniec kiwają głowami i powiadają w zadumie; no tak, bo to nieproste czasy były. Każdy miał trochę racji, trochę nie miał. A nawet dla tych klawiszy w skórzanych kurtkach można znaleźć łut współczucia: ich chory świat przegrał, życie straciło sens. Za dużo w tej legnicko-macedońskiej opowieści takiego ryczałtowego i, w sumie mało kosztownego rozgrzeszania. Aliści w naszej dobie infantylnego redukowania historii do sloganów, kiedy to byle kretyn wydaje autorytatywne sądy, jak należało słusznie postępować w przeszłości, tudzież decyduje, kto był cacy a kto be (dostrzeżenie stanów pośrednich przekracza możliwości jego miłego umysłu) – w tej dobie nie potrafię gniewać się na teatr, który swoim widzom przykazuje przynajmniej tyle: nie sądź! Nawet, jeśli czyni to nazbyt, powiedzmy, natarczywie.

Tym bardziej, że Teatr im. Modrzejewskiej miewa w zanadrzu także zupełnie inne środki scenicznej perswazji. „Inwazję jaszczurów” Karel Čapek napisał w 1936 roku. Czytano powieść jako ostrzeżenie przed rosnącym w siłę faszyzmem. Dziś, kiedy brunatne ruchy dziarsko powstają z kolan, teatr z pewnością miał pokusę, by łatwym konceptem zrewitalizować i ujednoznacznić tamtą alegorię. Chwali się Robertowi Talarczykowi, gościnnie reżyserującemu w Legnicy szefowi Teatru Śląskiego w Katowicach, że pokusie nie uległ.

Pejzaż sceniczny Małgorzaty Bulandy jest siny i mokry. Kolorów jest tu mało i nie są najszczęśliwsze (trzeba było naprawdę darować sobie pastelowe garniturki dla hien dziennikarskich, rodem z taniej operetki), ale przeważa biel, szarość, czerń. Na proscenium stoją dwie żeliwne wanny, a na otaczającej je rampie suszą się jakieś stwory w białych kokonach, niczym skrzek, z którego winny wykluć się kijanki. Scena jest pusta, do kolejnych sekwencji legnickie zapadnie wydźwigają potrzebne sprzęty. I są to też niemal wyłącznie ozdobne, staroświeckie wanny.

Powieść Čapka mówi o odkrytych na jakiejś indonezyjskiej wysepce dwunogich jaszczurach, bardzo płodnych i bardzo pojętnych. Człowiek podaje im rękę, żeby wyszły z wody i ucywilizowały się, bo chce je, rzecz jasna, wykorzystać w roli taniej siłę roboczą. Płazy błyskawicznie się uczą – chodzić, mówić, działać. Pozostają ofiarami chciwości człowieka, acz po pewnym czasie są już w stanie go zdominować, liczebnością ale i talentami przystosowawczymi. Metafora wyklucia się z kokonu, wyjścia z wody jest tu kluczowa. Bo ludzie… Ludzie też jakby z wody nie wyszli. Bankier, kwintesencja żydowskiego krwiopijcy z karykatur (Grzegorz Wojdon) przyjmuje gościa, jowialnego wilka morskiego (Paweł Wolak prosto od piratów z Karaibów) właśnie w wannie, obydwaj taplają się w niej w ubraniach. Bez skrępowania, jakby tkwili w swoim środowisku naturalnym.
 
Ta metafora nie jest przeprowadzona do końca konsekwentnie w inscenizacji Talarczyka, niemniej wydaje się najbardziej pociągającym tropem. Dzięki niej przedstawienie przestaje być zwykłą opowiastką o plemieniu niewolników, które buntuje się przeciw panom, staje się przypowieścią o, by tak rzec, relatywizacji atrybutów człowieczeństwa. Trochę jak w „Matriksie”: człowiek ze swoim oswojonym i machinalnym rozpoznawaniem samego siebie, odnajduje się nagle w jakiejś cieczy, z której musi się wydźwignąć na ląd, nie wie jak. A widzi, że tuż obok sprawniej i groźniej gramoli się z basenu inny rodzaj istoty. Przerażający. Czym? Obcością, która nie polega na innym kolorze skóry, języku, czy zachowaniu, tylko na całkowitym wykluczeniu porozumienia.
 
Jaszczury są od początku do końca poza istotnym kontaktem. Magda Skiba, Ewa Galusińska i Gabriela Fabian grają bezkształtne stwory, które na początku niejako uczą się, do czego służą kończyny, ręce, nogi, potem głowa. Uczą się stawać na dwóch łapach, co ciągle jest chodzeniem nie takim, jak nasze. Są bose, bezwłose, ciasno zabandażowane płótno niweluje ślady biustu, jest w tym coś więcej, niż ofiarność świetnych aktorek, coś naprawdę, a nie iluzyjnie odczłowieczającego. A co najważniejsze: ich oczy są żywe ale martwe. Wyzbyte koloru (sztuczka ze szkłami kontaktowymi?). I z miejsca nieważny staje się sam przebieg fabuły: że najpierw ludzie przeczołgali obcych, potem oni zdominowali świat, symbolicznie mordując – czyli topiąc! – kobietę, która im najbardziej sprzyjała. Ważne jest coś w rodzaju konfrontacji bezpośredniej: niesamowite istoty z sennych koszmarów schodzą między rzędy, ewidentnie po to, żebyśmy w naszych wygodnych psychologicznych ciepłych wannach nie mogli nie poczuć się nieswojo. Schodzą i nie czyniąc żadnego zbędnego gestu, tylko patrzą – martwymi oczami.

Kto tu mówił o teatrze naiwnym?

 

  • Robert Urbański PRZERWANA ODYSEJA. Reżyseria: Jacek Głomb, scenografia: Małgorzata Bulanda, muzyka: Goran Trajkoski, choreografia: Aleksandra KoczowskaNaczewa, przekład i współpraca: Grigori Popowski. Prapremiera w Teatrze im. Modrzejewskiej w Legnicy 18 listopada 2016.
  • Karel Čapek INWAZJA JASZCZURÓW. Przekład: Jadwiga Bułakowska, Adaptacja i reżyseria: Robert Talarczyk, współpraca przy adaptacji: Weronika Murek, scenografia: Małgorzata Bulanda, kostiumy: Ilona Binarsch, muzyka: Przemysław Sokół, choreografia: Katarzyna Kostrzewa, kompozycja świateł: Maria Machowska, wizualizacje: Kamil Budrewicz, Marcin Wilczyński. Premiera w Teatrze im. Modrzejewskiej w Legnicy 9 kwietnia 2017.


(Jacek Sieradzki, „Martwe oczy”, Miesięcznik Odra, nr 6/2017)