- Kochamy Legnicę i to zawsze będzie nasz teatr-matka, ale chcieliśmy iść dalej. Zaczęło nam czegoś brakować – tak mówią Katarzyna Dworak i Paweł Wolak w rozmowie z Jolantą Kowalską. Duet życiowy aktorów, dramatopisarzy i reżyserów legnickiego Teatru Modrzejewskiej (Paweł i Kasia - PiK) opowiada o swoich wyborach i drodze artystycznej.


Jolanta Kowalska: Podobno każdy aktor nosi w plecaku reżyserską buławę. Nie każdy jednak decyduje się zrobić z niej użytek. Państwo zrealizowali swój pierwszy spektakl po zdobyciu solidnej pozycji aktorskiej. Co przesądziło o tym, że po latach stabilizacji i zdobyciu mocnej pozycji w zawodzie zdecydowaliście się na twórcze ryzyko w nowych dla siebie rolach?

Katarzyna Dworak: Myślę, że kluczowe jest właśnie słowo: „stabilizacja”…

Paweł Wolak: … bo nasz pierwszy autorski projekt zrealizowaliśmy przeciwko stabilizacji.

KD: Mieliśmy już wówczas za sobą 10 lat pracy w teatrze w Legnicy i chcieliśmy się dalej rozwijać. Pojawiło się pytanie: co dalej?

Pojechać do innego miasta. Było przecież wiele efektownych transferów aktorów z legnickiej drużyny do teatralnych metropolii. W Warszawie znakomicie radzą sobie dziś wasi koledzy – Janusz Chabior czy Przemysław Bluszcz. Szlak został przetarty.

KD: Te transfery nie zależały od nas. Gdyby ktoś wtedy przyszedł i powiedział: „Panie Pawle, pani Kasiu przyjeżdżajcie do nas!”, być może nasza droga wyglądałaby inaczej. Ponieważ jednak nikt taki się nie pojawił, postanowiliśmy spróbować się przebić naszymi autorskimi spektaklami. Kochamy Legnicę i to zawsze będzie nasz teatr-matka, ale chcieliśmy iść dalej.

PW: Zaczęło nam czegoś brakować. Dzisiaj wielu młodych ludzi zdaje do szkoły teatralnej, bo chce grać w serialach. Za moich czasów aktorami zostawali ludzie, którzy mieli potrzebę powiedzenia czegoś ważnego. Jeśli traktuje się teatr jako przestrzeń poważnej rozmowy, to nic dziwnego, że możliwość współkreowania fikcyjnych światów w cudzych przedstawieniach po jakimś czasie okazuje się niewystarczająca i ma się ochotę sięgnąć po szansę realizacji całościowej wizji spektaklu.
 
Wasz pierwszy projekt teatralny – „Sami”, powstał najpierw jako film?

PW: Jeszcze wcześniej to był projekt życiowy, bo przeprowadziliśmy się na wieś. Był taki moment, że strasznie się pokłóciliśmy.
 
KD: Tak, zawsze mówiłeś, że nie ma dobrej sztuki bez kłótni.

PW: To nie tylko moje zdanie.

Rozumiem, że to potężne spięcie miedzy wami uległo sublimacji i napisaliście scenariusz?

PW: Tak, choć każde z nas pisywało coś wcześniej.

A jak było z tym scenariuszem?

PW: Najpierw powstało kilka stron o tym, że dwoje ludzi nie potrafi się ze sobą dogadać.

KD: Kiedy pojawiały się mocne spięcia między nami, zamykaliśmy się w pokojach i pisaliśmy. Mamy takie charaktery, że nawet jak się pokłócimy, to potem potrafimy się z tego śmiać, bo z dystansu okazuje się, że wszystkie te konflikty są tragikomiczne. Na początku małżeństwa ludziom zawsze się wydaje, że ich związek będzie fantastyczny, że uchronią się przed wszystkimi stereotypami, dotyczącymi wspólnego życia. Potem okazuje się, że w jakimś momencie te stereotypy jednak ich dopadają, i to właśnie jest śmieszne.
 
PW: Tak to jest, że ludzie jednego dnia mogą się pozabijać, a niedługo później z tej straszliwej awantury robi się anegdota, którą można zabawiać towarzystwo na imprezie.

Ale wasi bohaterowie wpadli w poważne tarapaty. Stracili dziecko, ich związek zaczął się rozpadać, więc jako ratunek dla małżeństwa wymyślili ucieczkę na wieś. Te postacie nosiły wasze imiona. Był w „Samych” cień autobiografizmu?

PW: Sprawa imion ma dość proste wytłumaczenie. Ponieważ to ja zazwyczaj wklepuję tekst do komputera – a mam bardzo słabą pamięć do imion – więc żeby się nie pogubić, oznaczam bohaterów imionami znajomych. Dlatego w naszych sztukach tak dużo jest Kaś, Pawłów, Jaśków, Baś, Grześków i Bogdanów. Kiedy próbowaliśmy wymyślać bardziej finezyjne imiona, musiałem powiesić sobie ściągę, żeby nie zapomnieć, kto jak się nazywa. Ale zaczynaliśmy rzeczywiście od etiudy filmowej, czyli języka, którego musieliśmy się dopiero uczyć. Wzięliśmy nawet kredyt na kamerę. Potem przez pół roku studiowałem zasady obsługi programu montażowego Adobe Premiere.

KD: Kręciliśmy ten film we trójkę: Paweł, ja i nasz pies. Zdjęcia robiliśmy w domu letniskowym, który był w bardzo surowym stanie. W spartańskich warunkach pracowaliśmy tam przez dwa tygodnie. Pod koniec sezonu pokazaliśmy ten film widzom w teatrze. To były straszne chwile – chyba nigdy w życiu nie byliśmy tak zestresowani! Żeby ten stres złagodzić, kupiliśmy sobie „małpeczkę”…

PW: Nie „małpeczkę”, pół litra!

KD: Dobrze, więc kupiliśmy dużą „małpeczkę” i schowaliśmy się pod schodami. Zdziwiło nas, że ludzie co chwilę się śmieją. Owszem, było w tym filmie trochę zabawnych sytuacji, ale nie sądziliśmy, że jest aż tak śmieszny! Po wypiciu tej „małpeczki” zaczął narastać w nas niepokój. Przecież to miał być dramat, nie komedia! Powiedziałam do Pawła: „Wiesz co, chyba mamy dość dziwne poczucie humoru”.

PW: Na szczęście nasz debiut filmowy został bardzo dobrze przyjęty. Potem przerobiliśmy scenariusz na tekst teatralny i pokazaliśmy go Jackowi Głombowi, a on powiedział: „Róbcie!”.
 
Czy będący legnicką specjalnością „teatr opowieści” miał wpływ na wasze pisanie?

PW: To na pewno miało znaczenie, ponieważ całe nasze doświadczenie brało się z tego, co przeżywaliśmy w teatrze. Nasiąkaliśmy jego klimatem i sposobem opowiadania, ale modyfikowaliśmy go stosownie do naszych potrzeb.

KD: Jest jednak pewna różnica. Znakiem firmowym teatru w Legnicy jest zaangażowanie społeczne, a nas interesuje przede wszystkim człowiek. Trzymamy się z dala od tematów publicystycznych i doraźnej aktualności.

A jednak wasz drugi spektakl – „Pracapospolita” dotykał bardzo „gorących” problemów społecznych.

PW: Ale się z tego wycofaliśmy. Po tym spektaklu uznaliśmy, że to nie jest nasz styl. Zbyt wiele aktualnych tematów chcieliśmy w nim poruszyć, bo było tam i o korupcji władz, i o kondycji służby zdrowia, i o problemach par homoseksualnych, co ostatecznie sprowadziło nas na tory publicystyki.

KD: Nie było tam tego, co nas interesuje najbardziej.

A co was interesuje?

KD: Odpowiedzią na to pytanie jest cała nasza trylogia. Jej pierwsza część – „Droga śliska od traw”, jest o złu, kolejna, „Gdy przyjdzie sen” – o miłości, a ostatnia, „Czasami księżyc świeci od spodu” – o rodzinie.

PW: A wszystkie trzy części łączy słowo: „Bóg”, który tak samo jak diabeł został stworzony i uszyty przez człowieka na swoją miarę.

Wszystkie części trylogii miały rys moralitetu. W każdej z nich bohater o cechach everymana podejmował walkę z czymś, co jest silniejsze od niego. Czy te siły, które ostatecznie przesądzają o ludzkim losie, rodzą się na osi człowiek - gromada, czy człowiek - Bóg? Mówiąc najkrócej – skąd dobro i zło?

KD: Te osie są rzeczywiście dwie. W każdej z części trylogii jednostka działa pod wpływem silnej presji społecznej, często wbrew sobie. Drugą oś stanowi relacja człowiek – fatum . To konstelacja przypominająca tragedię antyczną, ale to fatum może tkwić w nas. Może jest tak, że sami wyzwalamy zło. Jakaś fatalistyczna aura wisi nad naszymi bohaterami, ale nie precyzujemy, co to dokładnie jest. Nie znamy odpowiedzi na to pytanie.

Zło jest zewnętrzne?

KD: „Droga śliska od traw” kończy się słowami wypowiadanymi przez diabła: „Ja w oniemieniu podziwiam wasz kunszt tworzenia mnie w sobie… coraz doskonalszego. Dziękuję”.

PW: To jest właśnie zagadka. Nie wiemy, jak to się dzieje, że jednego dnia jesteśmy dobrymi sąsiadami, a drugiego potrafimy się pozabijać nawzajem. Nie wiemy, czy te złe emocje trzeba w sobie wyhodować, czy też te demony są częścią naszej natury. To też pytanie o to, czy o naszym postępowaniu przesądzają cechy osobowości, czy to świat na nie wpływa, bo czasem wystarcza jedna iskra i stajemy się kimś innym, niż sądziliśmy, że jesteśmy. Czy wobec tego możemy sobie ufać? Czy mamy zagwarantowaną kontrolę nad własnym życiem?

Wieś jest w państwa tekstach przestrzenią modelową, skondensowaną rzeczywistością, w której mogą dojść do głosu czyste, niemaskowane obyczajowym konwenansem emocje. Czy takie stężenie konfliktów międzyludzkich i tego rodzaju „nagość” emocjonalna postaci byłyby do pomyślenia w innym środowisku? W społeczności korporacyjnej? Na blokowisku?

KD: Pewnie tak, ale byłoby to mniej wyraziste. Chcieliśmy wrzucić naszych bohaterów do takiej społeczności, w której ludzie bardzo dobrze się znają nawzajem.
 
PW: A ponadto nie mają wobec siebie zahamowań i są szczerzy w wyrażaniu swoich uczuć. Spędzaliśmy bardzo dużo czasu na rozmaitych wsiach, i to z gatunku tych „zabitych dechami”.

I co tam zobaczyliście?

PW: Zobaczyliśmy „nagich” ludzi. Czasem nas to przerażało, bo widzieliśmy i agresję, i miłość w stanie czystym stopione ze sobą. Nasi widzowie nie zawsze chcieli przyjąć ten obraz do wiadomości. Gdy jeździliśmy po kraju ze spektaklami „Droga śliska od traw” lub „Gdy przyjdzie sen”, ludzie często mówili, że choć wychowywali się na wsi, to czegoś podobnego nie doświadczyli. Zarzucano nam, że pokazujemy skrzywiony obraz społeczności wiejskich. Ale nasze teksty nie są reportażami ani diagnozą socjologiczną. Chcemy pokazać uniwersalne mechanizmy, które determinują ludzki los.

KD: Miasto mogłoby być taką samą soczewką, przez którą można by ukazać te konflikty – tylko znacznie większą. Ja wolę mieć mniejsze akwarium, ale wyraźniejszy obraz. W mieście jesteśmy dla siebie nawzajem anonimowi, a ja potrzebowałam bardzo konkretnych i rozpoznawalnych dla tej małej społeczności postaci, by móc je ze sobą zderzyć.
 
PW: Chodziło też o taką społeczność, która potrafi wywierać presję i dyscyplinować swoich członków. Wieś była do tego najodpowiedniejsza; w mieście ludzie są obojętni wobec siebie i nie interesują się za bardzo tym, jak kto żyje.

KD: Ja przed przyjazdem do Legnicy mieszkałam w wielkim bloku w Bytomiu, ale znałam tam może z pięć rodzin. Wszystkim mówiłam „dzień dobry”, lecz nie miałam pojęcia, kim są ci ludzie.

Rozumiem, że nie chcecie stygmatyzować kulturowo wsi, ale przez to, że wasze historie są tak archetypowe, tak wyabstrahowane z aktualnej problematyki społecznej, wasz teatr staje się niszowy. Inaczej się dziś w Polsce opowiada, temat egzystencjalny został zepchnięty na boczny tor.

KD: Wydaje nam się, że w naszych spektaklach nie poruszamy tylko tematów egzystencjalnych, lecz również społeczne. Jednostka broni się w nich przed społeczeństwem, które narzuca jej schemat myślenia i życia. Stygmatyzowanie człowieka ze względu na jego poglądy lub wyznanie, przemoc w rodzinie – to wątki podejmowane w naszych tekstach. Brak tolerancji, wywieranie nacisku w celu podporządkowania zawsze prowadzi do tragicznego finału.

Wasz tryptyk był projektem legnicko-zielonogórskim. Bodaj przed drugim spektaklem deklarowaliście, że w wariancie optymalnym każdy spektakl powinien powstać na innej scenie. Chcieliście zerwać pępowinę z macierzystą sceną?

PW: To był warunek, żeby się dalej rozwijać. Gdybyśmy przez cały czas chcieli pracować w Legnicy, Jacek Głomb przestałby nam ufać. On sam zresztą zachęcał nas do tego, by spróbować swoich sił gdzie indziej, skonfrontować się z innym miejscem i zespołem. Wtedy pojawił się Robert Czechowski, który wpadł do nas na jakąś premierę i zapytał, czy mamy gotowy jakiś tekst. Przesłałem mu „Gdy przyjdzie sen” i w środku nocy był już telefon, że musimy to zrobić w Zielonej Górze. Po sukcesie tej drugiej części bardzo chciał, żebyśmy skończyli ten projekt tam, na co zgodziliśmy się, bo z zielonogórskim zespołem pracowało nam się fantastycznie. To był trudny okres dla nich, bo teatr był bardzo skonfliktowany. Przedstawiciele obu wojujących stron znaleźli się u nas w obsadzie. Przez półtorej godziny musieli być ze sobą na scenie, ale potrafili odrzucić urazy i pracować razem dla dobra spektaklu. Bardzo dużo nauczył nas ten wyjazd.
 
Jesteście nietypowym duetem teatralnym. Znacznie częściej spotyka się pary: reżyser - dramaturg, a wy dzielicie pomiędzy siebie obie te funkcje. Macie nawet wspólny pseudonim artystyczny: PIK. Stosujecie jakiś podział pracy?

KD: Nie ma podziału na okręt i sternika.

PW: Przez cały czas pracujemy wspólnie, nawet w sytuacjach towarzyskich dzielimy się obserwacjami i robimy notatki.

Czyli ten konflikt założycielski, który legł u podstaw waszej wspólnej twórczości, już się nie musi odnawiać? Tworzycie pokojowo?

PW: Nie, czasem bywają drobne spory, ale one nie muszą napędzać nas w pracy. Teraz to już zresztą nie jest praca. Teatr stał się naszym życiem. Z każdego spotkania czy zdarzenia życiowego staramy się coś wyciągnąć i zapamiętać na użytek przyszłego spektaklu.

A jak wygląda proces decyzyjny przy reżyserowaniu?

KD: Podobnie jak w pisaniu. Kiedyś musieliśmy się docierać, czasem rywalizowaliśmy ze sobą, a dziś świetnie się uzupełniamy. Bardzo często jest tak, że ja zaczynam jakieś zdanie, a Paweł je kończy.

PW: Jeden z kolegów powiedział nam, że na próbach każde z nas mówi co innego, ale ostatecznie okazuje się, że chodzi nam zawsze o to samo. Jest jednak między nami umowa, że etap pracy uznajemy za zamknięty, gdy oboje akceptujemy przyjęte rozwiązania. Jeśli jednemu z nas coś się nie podoba, wracamy do dyskusji.
 
Nie macie państwo w planach pracy solowej?

PW: Nie.

KD: Nie. Działanie w duecie daje ponadto taką korzyść, nieosiągalną dla kogoś, kto pracuje sam, że kiedy przychodzi dzień premiery, stres dzieli się na dwoje. Zawsze jest tak, że gdy któreś z nas miewa moment trzęsawki – boi się lub brakuje mu pomysłów, to drugie jest zazwyczaj spokojne.

PW: Tak, to prawda. Doskonale się bilansujemy – kiedy ja zaliczam dołek, to Kasia ma akurat mnóstwo energii. Poza tym praca nad spektaklami to są najfantastyczniejsze momenty naszego małżeństwa, bo wszystkie problemy codzienności usuwają się w cień, a liczy się tylko to, co wspólnie tworzymy.

Doświadczenie aktorskie pomaga wam w pracy pisarskiej? Tworzycie postacie z myślą o konkretnych wykonawcach?

PW: Na początku rzeczywiście tak było. Teraz, kiedy nie mamy pewności, na jakiej scenie zrealizujemy dany tekst, piszemy dla siebie – na własne ucho. To nam daje doświadczenie aktorskie, że jesteśmy w stanie wychwycić fałsz, który sprawi, że postać będzie szeleścić papierem. Każdą kwestię piszemy tak, jakby była przeznaczona dla nas. Jedno pewnie nas ogranicza – nie jesteśmy w stanie wymyślić nic takiego, czego nie moglibyśmy zagrać sami. Ale jesteśmy już chyba bliscy przekroczenia tej granicy. Być może już niedługo poprosimy kolegów aktorów o zrobienie czegoś, co jest niemożliwe do wykonania dla nas.

Oboje pochodzicie z miast górniczych: pani z Bytomia, pan z Lubina. Problemy tych społeczności nie pociągają was jako temat?

PW: Mamy to już za sobą, bo graliśmy w „Orkiestrze” Jacka Głomba, opowiadającej o dziejach Zagłębia Miedziowego. Na razie taki temat nie chodzi nam po głowie.
 
KD: W tej naszej robocie najważniejsza chyba jest pasja. Tematy dojrzewają w nas czasem długo, ale muszą wypływać z naszej potrzeby wypowiedzenia się. Nie potrafimy pisać na zamówienie – musimy chcieć coś zrobić. Na szczęście przez cały czas coś nam się chce.

PW: Nie stajemy do żadnej rywalizacji na najcelniejszy komentarz do rzeczywistości. Idziemy za swoim wewnętrznym głosem. A to, jak reaguje publiczność na naszych spektaklach, utwierdza nas w przekonaniu, że ta droga ma sens.
 
To dobra puenta na koniec, ale może chcielibyście coś dodać?

PW: Tak – soli, pieprzu i malin! (śmiech).

Katarzyna Dworak – aktorka, reżyserka, dramatopisarka. Związana z Teatrem im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy od 1995 roku, gdzie grała we wszystkich ważniejszych spektaklach (m. in. jako Dębówna w „Balladzie o Zakaczawiu”, Stanisława Ruczaj w „Obywatelu M – historii”, Prezydentowa w „Szpitalu Polonia”, Druzylla w „Szawle”) oraz w jego produkcjach telewizyjnych. Wraz z Pawłem Wolakiem zadebiutowała z sukcesem jako dramatopisarka i reżyserka spektaklem Sami (Grand Prix oraz nagroda za tekst, reżyserię i rolę na XII Ogólnopolskim Festiwalu Komedii „Talia”, Tarnów 2008). Razem stworzyli także nagradzane spektakle „Pracapospolita, czyli tacy sami”(2010) oraz „Droga śliska od traw. Jak to diabeł wsią się przeszedł” (m. in. główna nagroda w XX Ogólnopolskim Konkursie na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej, 2014). Grała także w serialach „Na dobre i na złe” i „Głęboka woda” oraz filmach W. Krzystka „80 milionów” (2011) i „Fotograf” (2014).

Paweł Wolak – aktor, reżyser, dramatopisarz. Pracuje w Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy od 1995 roku; w sezonie 2002/03 i 2008/09 uznany za najlepszego aktora tej sceny. Grał m.in. w „Don Kichocie Uleczonym”, „Balladzie o Zakaczawiu”, „Wschodach i Zachodach Miasta”, „Made in Poland”, „Cyranie de Bergerac”, „Orkiestrze”. Uznanie zdobył rolą Senatora w „Dziadach” Lecha Raczaka. Z Katarzyną Dworak udanie zadebiutował sztuką „Sami” (Grand Prix XII Ogólnopolskiego Festiwalu Komedii Talia, Tarnów 2008, także nagroda za tekst, rolę i reżyserię). Razem stworzyli także nagradzane spektakle „Pracapospolita, czyli tacy sami” (2010) oraz „Droga śliska od traw. Jak to diabeł wsią się przeszedł” (m. in. główna nagroda w XX Ogólnopolskim Konkursie na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej, 2014). Filmy z jego udziałem: „Ballada o Zakaczawiu”, „80 milionów” W. Krzystka, „W dół kolorowym wzgórzem”, „Doskonale popołudnie” P. Wojcieszka, „Operacja Dunaj” J. Głomba. Grał także w serialach m.in. „Na dobre i na złe”, „Czas honoru”.

(Jolanta Kowalska, „Sól, pieprz i maliny”, http://teatralny.pl, 2.06.2017)