Drukuj
Tyle kariery krytyka, ile życia w teatrze. Na początku lat 90. ubiegłego wieku Wrocław był rynkiem sztuki w miarę ustabilizowanym. Zaledwie trzy osoby we Wrocławiu uważały, że w Legnicy także warto uprawiać teatr. Pierwszy był Krzysiek Kopka, od zawsze wyszukujący miejsca niezwykłe i mruczący mantry: „Pojedź, zobacz”! Potem Jola Kowalska z TVP, która umiała te miejsca naznaczyć magią kamery. W którymś momencie wsiadłem w pociąg. Pojechałem… - wspomina Leszek Pułka.

To moje przekonanie: dla Wrocławianina wyprawa do Teatru im. Modrzejewskiej zawsze była oczyszczeniem. Z pychy wielkiego miasta. Bo najpierw trzeba było wsiąść do tego bardzo bylejakiego pociągu, aby wśród szarzejących w mroku kamienic, dotrzeć do hali przy Jagiellońskiej, gdzie wystawiono Złego – pierwszy spektakl w moim recenzenckim notesie. Z próżności, bo mijane wioski eksponują polskość utrudzoną, zatroskaną, często porzuconą przez wszystkich. Z arogancji, bo od kilkunastu lat scena Jacka Głomba jest tak ważną cząstką kultury narodowej, że nie sposób jej ominąć.
 
Na pozór w Legnicy czas płynie inaczej. Na pozór Legnica tylko trwa. Ale wystarczy wysiąść z pociągu czy auta. Przejść kilkaset metrów, by dostrzec namiętności miasta i ludzi. Świat kręci się tu nieco wolniej, ale od kilku lat każda z premier jest czasem odświętnym. Artyści Jacka wzbudzają emocje, zanim uchylą drzwi teatru. Teatru w mieście. Teatru głodnych spojrzeń i okrzyków: „O czym to będzie, psze pana”? Teatru ciał fanek M jak miłość wspartych na parapetach, komentujących głośno rosnącą wśród kamienic o pokruszonych fasadach, wśród szarych pudeł blokowiska grupę widzów, którzy za chwilę wejdą do środka.

Publiczność ma swoje prawa. Wierci się, nerwowo zerkając ku proscenium nierównych, zagruzowanych podwórek Zakaczawia. Zagaduje uliczny rwetes na Piekarach. Błyska biżuterią. Pachnie dobrymi perfumami. Zasłania liszaje tynków i szarość betonu czernią płaszczy. Ich podglądacze też mają swoje prawa. Zdezorientowane kundelki ujadają z uchylonych okien. Chłopaki w kapturach raperów zagadują, przygadują, nadwerężają dobre samopoczucie śmichami-chichami.

Kiedy otwierają się drzwi, pierwsi, wachlując zaproszeniami, wchodzą do krainy oczywistej magii. Drudzy zaczynają swój sen nocy jesiennej, zimowej, wiosennej. Ile spektakli, tyle prób, żeby wejść na wkręta, otrzeć się o zapachy i blaski. W którym jeszcze z teatrów to zobaczycie.

2003

20 września

Dotarłem na Zakaczawie – do niegdysiejszego kina „Kolejarz”. Podobało mi się, że nastoletnie chłopaki mówią, gdzie zostawić auto. „Tu nie okradną” – zapewniali. Miłe było i to, że publika wchodziła w wieczorowych czerniach pomiędzy liche, odrapane z tynku ściany. Siadaliśmy przy stolikach. Pamiętam jakieś ciepłe światełka. Bocznicę Roberta Urbańskiego Jacek wystawił jako kabaret polityczny. Zabawny, lecz bolesny. Nie byłem pewny, czy nie jest jak w kościele – ksiądz opieprza tych, którzy przyszli pojednać się z Bogiem, a nie tych, co zmęczeni wódą, drzemią przed telewizorem.

Podobali mi się aktorzy. Ich siłą nie był warsztat podejrzany w wysmakowanych inscenizacjach Jarockiego czy Lupy. Po prostu opowiadali o tym, o czym mówią wszyscy, lecz zazwyczaj półprywatnie. Marudząc w poczekalni dworcowej. U dentysty. W kolejce osiedlowego sklepiku. O korupcji, o układach, o niekompetencjach naszej władzy. To opowiadanie, prawda że czasem nieco bezradne artystycznie miało w sobie krystaliczną czystość. Energia, którą okrywali kostiumami codzienności biła z nich niczym osobne światło.  

Zachwyciło mnie swoiste „miasto kobiet” na wysokiej rampie. W okrutnie zdewastowanej przestrzeni kinoteatru uwodziła seksowna rozwódka Renia (Katarzyna Dworak), błagała o aprobatę nuworyszka polskiego biznesu Halina (Anita Poddębniak), irytowała nieobecna i ciałem, i duchem siostra zakonna (Małgorzata Urbańska). Czarował szyderczy biznesmen (Janusz Chabior): „Pan to sobie pojeździ. Ciągle nowe miejsca” – rzucał pod adresem konduktora.

Kwestarki wyłudzające pieniądze. Dziennikarze ogłaszający sezon na miłosierdzie. Literaci-konfidenci. Każdy garnął tę wolną Polskę do siebie. Polskę marności, picu, tromtadracji. Wychodziłem rozbawiony jak z seansu wspomnień w Kabarecie Starszych Panów, czując, że takie teksty powinni usłyszeć ci, których tu dzisiaj nie było.

6 grudnia
 
W foyer słychać było szepty, szepty, szepty. Dziś można zażartować, że wystawienie sztuki Irlandczyka było narodowym proroctwem. Ale słyszałem, że Porucznik z Inishmore Martina McDonagha miał jednak przede wszystkim uwydatnić rangę sceny i wpisać się w trendy. Zaproszono do Legnicy Roberta Gonerę. Gwiazdę pierwszej wielkości polskiego gniewnego kina i seriali TV.  

Siedliśmy – o ile pamiętam - na scenie, czy tuż przy scenie. Na początku panny chichrały się, wzdychały. Gonera mrużył oczy niczym młody Brando, panny: „Och!”. Wyciągał rewolwer, panny „Ach!”. Mnie Irlandia zdziwiła. Strasznie ekspresyjni ludzie. Jak cytaty z „Monty Pytona”. Terroryzm jako jedyny sposób na wyrwanie się z bylejakości życia uznałem za intrygujące pytanie w kraju, w którym gwiazdy popu śpiewają „Kocham cię jak Irlandię”.

Wyprawa na szmaragdowe, irlandzkie zadupie w reżyserskiej interpretacji Anny Wieczur-Bluszcz nie urzekła mnie. Bywam szowinistą. Poza baśniami, Noting Hill i Amelią wkurza mnie oglądanie cudzych biografii. W teatralnym Inishmore przyszli terroryści brali do ręki broń w wieku, w którym my strugamy pierwszą w życiu procę. Panopticum groteskowych figur McDonagha demaskowało legendę sprawiedliwej przemocy. Trupy ludzi zabitych przez pomyłkę towarzyszyły paranoi politycznej, jakiej nie powstydziliby się scenarzyści horrorów klasy C.

Poczułem się lekko zdradzony. Zły mnie podkręcił. Bocznica nastroiła. A tu Gonera i Gonera, w dziwnym berecie.

2004

8 kwietnia

Wielki Czwartek. Okna umyte, Dom posprzątany. Spotykamy się na zrujnowanym dziedzińcu starego magazynu przy ul. Jordana. Głomb w oprychówce. Wietrznie i zimno. Darek Lesiak uwodzi kobietki. Wokół nieświątecznie. Za to sklepy udekorowane jajecznie, zajączkowo i baziowo. Publika gęstnieje. Krążą plastikowe kubki z winem. Płonie ogień. „To lubię” – szepczę za poetą.

Zmierzcha, gdy spod żelaznych schodów wychodzą okutani szmatami muzykanci. Na saksofonie, bębenku i akordeonie intonują charakterystyczną kadencję żydowskiego zaśpiewu. Niewielka grupa aktorów intonuje: „O Bogu mówi każdy okruch świata, hymny mu śpiewa rozgwieżdżone niebo”. Zapisałem i schowałem notes. Mało kto lubi w teatrze niepewność. Najpierw przestrzeni, bo aktorzy wmieszali się w rozstawiony w czworobok tłum i ocierają się o nasze ciała. Potem niepewność zdarzeń. My tu i oni tu. Stromymi schodami, wzdłuż ścian, z zatartymi, poniemieckimi inskrypcjami, widzowie wędrujemy za Szawłem, prześladowcą, który z rozjuszonym psem na smyczy, za chwilę będzie apostołem miłości.

To był ciekawy spektakl. Ekscytująca, chłopięcą niepewność, którą pamiętam z poniemieckich podwórek Kleczkowa, prędko zmienia pielgrzymkę wzdłuż ścian i schodków-pułapek w obskurną jaskinię policyjnej celi. Przypomniałem lata 70. Komendę przy Grunwaldzkiej: za ciemnym wejściem łoskot, krzyki. Wysiadaliśmy z suki ze śmiechem, wnet pojawiła się niepewność, po kilkunastu godzinach nawet strach. Co z nami zrobią? Za wydanie wierszy Barańczak, Szarugi, Krynickiego, Miłosza bez zgody cenzury. Wtedy zrozumiałem, jak smakuje wolność.  

Tu tylko teatr, ale klimatycznie. Jednak niepewne spojrzenia – czy dobrze usiadłem, czy nie podepczą. W obskurnej, mrocznej hali stosy kartonów i gazet. Melina. Sekta wielbicieli borygo? Ekscelencje śmietników. Może ci, którzy w ostateczności chronią się przed nami do schronisk Brata Alberta. Częściej na kolejowe dworce. Nie chcą prawdy świata. Chcą żyć. Barnaba (Paweł Wolak), Rebeka (Anita Poddębniak), Samuel (Tomasz Sobczak) i Ruben (Lech Wołczyk) opowiadają o Szawle, jakby mówili o Marku Kotańskim.

Ten, który głosi ewangelię miłości, wkurza ich. Przemek Bluszcz zdumiewa wyciszeniem. On, który na co dzień jest kłębkiem mięśni i nerwów, właściwie tylko pyta i wyznaje miłość. W domu piszę: Urbański, który Szawła napisał, i Głomb postawili w scenografii świata-śmietnika pytanie niezwykle ważne: Co mają zrobić z wiarą ci, którzy Boga nie ujrzeli? To pytania nadal słyszę, ile razy mijam budynki przy Jordana.

15 maja

Nie tylko w kinie możliwe jest arcydzieło obrazu. Upierać się będę: Portowa opowieść według Szekspira to teatralne arcydzieło Pawła Kamzy, Głomba i Małgosi Bulandy.

Już popękały bzy, gdy dotarłem do kultowej hali przy Jagiellońskiej. Zawsze wspominam powieści Verne’a, gdy widzę te mury o fakturze czerwonej cegły, trójkątne attyki starannie wyrysowane na niebie ekierką inżyniera, nie scenografa. Połacie zasmuconych okien. A w środku wypiętrzone amfiteatry. Lśniące metalicznie rurami konstelacje pomostów.   
 
Publika oswaja miejsce dobry kwadrans. Wierci się. Odkłania. Władza władzy. Dyrekcja dyrekcji. Elity elitom. Tylko pompadury wydają się nierozpoznane. Na Głomba zawsze przychodzą tłumy pięknych kobiet, ale te są skromne, wyciszone. Inaczej niż w kinie. Nie ma pstryczka, którym operator zaciemnia widownię i wyłącza zmysły. Tu wciąż rwetes. Ścieśnione oddechy.

Sam nie wiem, od kiedy wędruję po kompletnie zakręconym globusie, który Sycylię miesza z Bohemią, czyli Czechami, dotykając źródeł magii i wyobraźni. Hala jest wielka, aktorzy spod sufitu malutcy, a przecież mam wrażenie, że jestem tuż obok. Myślę obrazami. Z minuty na minutę oswajam postacie, zaczyna tęsknić, gdy znikają w dziurze zascenia.  

Zakochałem się w Januszu Chabiorze. Jego Baltazar to dobry pasterz, mag, niestrudzony organizator, bywa że i – zgodnie z kostiumem - katecheta. Ale przede wszystkim ekscytujący showman, zapowiadający kolarski wyścig sław Sycylii i Bohemii, wodzirej festynów i procesji. Otoczony wianuszkiem postaci wyjętych z filmów Felliniego. Jedne wytworne, jakby weszły tu z kadrów Dolce vita, drugie niemal potworne.

Dwa światy, bezwzględny i brutalny świat wielkiego biznesu, niczym z Brechta, wpływa na życie maleńkiego miasteczka Speranza. Po drugiej stronie wyobraźni spotykam czeskiego milionera-sybarytę, don Pedra, podziwiam Bogdana Grzeszczaka, którego refren „Nienawidzę słońca, nienawidzę kwiatów i baranów też” tak mnie rozbawił, że zachwiałem się na ławeczce. Teatr jako apologią nieskrępowanej fantazji? – A kto bogatemu zabroni – powiada zwykle w takich sytuacjach lud.

Pogodzie zawsze towarzyszy niepogoda. Wszystkich bohaterów,  znów jak w naszym realu, płoszyli demagodzy - ni to faszyści, ni to komuniści. Wściekle wołający o pomstę na burżujach, mrocznie-żałośni niczym Zampano z La Strady. Rzecz potoczyła się jak burza. Dosłownie. Scenę, w której Baltazar delikatnie zwoływał dzwonkiem roweru swoich parafian, krążąc na bicyklu, w zaludniającej się, gęstniejącej od wirowania szprych i furkotu tkanin przestrzeni, to teatralny obraz nad obrazami. Wątki i sceny tasowały się w postindustrialnej hali niczym klipy w MTV.

Paweł Kamza cudownie posplatał wątki Kupca weneckiego i Zimowej opowieści we własny wariant Chłopców z ferajny. - Każdemu wolno kochać – powiedział tego wieczoru. Prawdę powiedział.

21 listopada

Chłodne mgły. W Legnicy zastygłe asfalty jak zrudziałe, wężowe skóry. Wielkie kartony bloków upstrzone kwadratami okien. Krążę po Piekarach. Jedni zamyśleni, uciekają, gdy nawołuję. Inni zafrasowani, trą czoła. Wreszcie nastolatki. Wiedzą, dokąd mam jechać. Dawny pawilon handlowy, w betonowym labiryncie przy Izerskiej. Plakat z napisem Made in Poland.

Czekamy na rampie załadunkowej. Z mgły wychodzi sfrustrowany Boguś, skin. Eryk Lubos z natury ma głos zwinięty do wnętrza. Ryczy z bólem w gniewie. Jest mocny, napakowany, w ciasnej kurtce, bojówkach, ciężkich butach. Wrzeszczy ku oknom wieżowca.

Po minucie wiem, że to krzyk rozpaczliwy. Bogusia oszukali wszyscy: historia, ludzie, własny los. Przemysław Wojcieszek od lat uważnie ogląda groteskowość człowieka. W świecie kłamstw polityków i biznesmenów jego bohaterowie wydają się raczej pokraczni niż heroiczni. To ludzie-kukły, ludzie-manekiny. Usztywnieni przez konwenanse, splugawieni, kłamiący siebie i sobie. Jak Boguś z tatuażem „fuck off” na czole.

Boguś bierze w łapska metalowy łom i zaczyna rewolucję. Przeraża mnie. Ale pryska postać popularnego aktora, widzę chłopaka, próbującego zrozumieć, balansującego na cienkiej linii rozdzielającej życie i  śmierć. To cud przeistoczenia. Teatr.

Postacie, które spotyka Boguś, nie są terapeutami. Ksiądz Edmund w interpretacji Bogdana Grzeszczaka po prostu próbuje przetrwać w tych dziwnych czasach. Drobne szantaże zmienia w argumenty wiary. Z łobuzami rozmawia językiem łobuzów. Fantastyczny Janusz Chabior jako Wiktor, nauczyciel, który uległ nałogowi. - Kogo tak nienawidzisz Boguś? – pyta skina, a mnie cierpnie skóra. - Wszystkich. Komórkowców, dresiarzy, szpanerów, ulizanych świń z list przebojów, dup z reklam, kurew z telewizji, skurwieli z banków, pojebanych księży, psychopatów z armii, rządu, policji i biznesu – ryczy chłopak. Czy wypada powiedzieć: świetne sceny przemocy. Paweł Wolak. Przemek Bluszcz. Oprawcy czy współczesne Parki?

Był także drugi finał, który mnie zdumiał. Monumentalny klip-monolog Krzysztofa Krawczyka wyświetlony na bloku obok pawilonu. Bo Krawczyk to idol niemal wszystkich bohaterów–blokersów, którym nie wyszło. Ich polski apostoł i superman. Jedyny, który tryumfuje. – On jest taki jak my, tylko większy – przekonywał bandzior Fazi Przemka Bluszcza. – Życie nie jest łatwe – ripostował Krawczyk z ekranu-muru do widzów.

Czasem słucham ostatnich płyt Krawczyka i słucham go w TV. W TV strasznie słodko-kwaśno bredzi. Ale już w piosenkach Smolika opowiada o mnie samym. Jakbyśmy siedzieli w pubie „PRL” i nie mogli wyjść z dołka inaczej jak przez piosenkę.

Zerknąłem w bok. Oglądali nas zza szyb pawilonu. Muzyka, światła, ciekawość. Aktorzy i przypadkowi przechodnie na Piekarach. Niezwykłe doświadczenie.

8 grudnia
Namówiłem Grażynę i Henryka Horszowskich na spóźnione Mikołajki. Horszowscy lubią teatr z dobrej woli. Pojechaliśmy na Pomnik wdzięczności. Żart sceniczny, w którym artyści pytali, co ma do powiedzenia słynny, choć pokraczny symbol sowieckiego zniewolenia. Pomnik wdzięczności dla Armii Czerwonej, która wyzwoliła Legnicę w 1945 r.

Paweł Wolak, Lech Wołczyk w żołnierskich szynelach z pepeszami oraz Tomek Radawiec w kusej spódniczce nie bardzo wiedzieli, co ze sobą zrobić - nikomu niepotrzebni. Świat współczesny ich ominął niczym rupieć. Stali się przezroczyści. - A co ze mną – pyta dziecko. - Pięćdziesięcioletnia dziewczynka nikogo nie interesuje – cynicznie odpowiadał sowiecki żołnierz spod cokołu z dykty.

I tak do końca. Ale Głomb i jego artyści nie szydzili dla zasady. W lekkiej, chwilami wodewilowej, chwilami kabaretowej formie żartowali z polityków, którzy nie bardzo potrafią wskazać ludziom właściwe miejsce w nowej Polsce. Janusz Chabior w roli zmysłowej seksbomby w sukni w lamparcie cętki znów nie do zapomnienia. Wracaliśmy żartując, że we Wrocławiu nigdy nie postawiono podobnego pomnika. Co zyskaliśmy, coś straciliśmy?

2005

22 stycznia


Na Tomka Sobczaka lubię patrzeć. Ma sugestywną twarz. Wystawił Urojenia Pawła Jurka w pawilonie na Piekarach. Jurek kręcił się po niby-foyer. Lśnił łysą czaszką. „Trochę się wstydzę się za M jak miłość” – szepnął. – „Ale się staram”.

Sobczak zaproponował teatralną dogmę - godzinną traumę fanów reality-show. Najpierw rozbawił. „Chciałabym być jak Pamela Anderson, ale mam za małe cycki” – rzuciła Anika/Magdalena Biegańska. Bawiąc się ciałami, słowami, uczuciami młodzi ludzie zaczęli show. Próbowali wymyślić swoje pięć minut w mediach, które im dadzą sławę i pieniądze. Które ich ustawią na resztę życia. Zagadywali pustkę kolejnymi urojeniami. Żonglując telewizyjnymi konwencjami: reality show, talk show, naśladując zachowania bohaterów programów Jerry’ego Springera, Ewy Drzyzgi, Mariusza Szczygła.

Reprezentanci pokolenia jednopalczastych esemsowców bełkotali językiem telewizji, castingu, rozmowy kwalifikacyjnej. Powtarzali banalne wypowiedzi sezonowych herosów TV. - Żeby z naszego życia zrobili serial – to najważniejsze oznajmienie, które usłyszałem tego wieczoru na Piekarach. I jeszcze widok ciał, rozwijających się przed nami jak ślimaki ze skorupy. I mielone kotlety na bankiecie - niezapomniane.

2006

16 września


Ruiny WDK przy Nowym Świecie to prawie komputerowe kazamaty z Fall outa. Wchodzimy na Otella. Szczypta perwersji, bo rwetes w kamienicach obok i półgodzinne czekanie przedtem w pizzerii. Pytam o teatr. Panieneczka w bufecie nie bywa. Nie chce umierać z miłości. Woli zarabiać.

Spektakl zaczynał się naprawdę niczym intro do gry: pomiędzy odrapanymi z tynku oficynami zanurkowaliśmy w czarną otchłań. W środku, w mroku ledwo było widać szkielet kadłuba trójmasztowca unoszony przez sine mgły. Podobało mi się. Do dziś pamiętam, że jako szczeniak chciałem się zakochać w Arabelli z Kapitana Blooda.

Żeglarstwo ma sens mistyczny. Jacek reżyserował, Małgosia wymyśliła piękną przestrzeń i kostiumy. Ledwo widoczny w mroku kadłub z żaglami-mapami ilustrującymi najważniejsze, bo niemal kosmiczne lęki XVII wieku, stwarzał świat poza granicami poznania. Wówczas - a pewnie i dziś - pełen demonów, bestii i metafizycznego lęku.

Ten okręt dopłynął nawet na tournee - do USA, na Międzynarodowy Festiwal Szekspirowski do Santa Barbara (Kalifornia), ale mnie nie porwał. Kochanki żeglarzy co i rusz grzęzły w olinowaniu. A ja pamiętałem tę Arabellę i Piratów z Karaibów.

2007

28 kwietnia

Ile razy prosiłem żonę: „Przejdźmy się brzegiem ruczaju”. To z Pana Tadeusza. Jest w poezji Mickiewicza liryczne łgarstwo, ale jest i dynamit. Jak w całej epoce. Pamiętam, że np. taki Hoene-Wroński, którego przezywamy od mistyków, wymyślił system kolei napowietrznej dla Francji, lepszy od metra. I ekologiczny.

Dziadów się obawiam od lat. Zabawy z demonami bywają perwersyjne i groźne. A jednak wiem, ze cudem sezonu stały się pokazane na Piekarach Dziady w reżyserii Lecha Raczaka.

Leszek nie zmienił się od lat. Ma figurę chłopca, uśmiech chłopca. I niezwykłe poczucie obrazu na scenie. Ułożył dzieło Mickiewicza w konstelację niezwykłych postaci, ludzi nasyconych zwykłą egzystencją i paskudnych demonów opętanych egoizmem, wreszcie bestii politycznych – ludzi groteskowych, przerażających, wściekłych, skundlonych, niekiedy bezradnych jak szczenięta, ale zawsze niezwykle intrygujących.

Uznając, że współczesność określają ludzkie charaktery, rozpisał rolę Gustawa/Konrada na cztery osoby. Zaczarował ich, nauczył lewitacji. Podczas kluczowych scen chłopcy unoszą się nad tratwą-pomostem, który niemal płynie ku nam. Niezwykłe wrażenie. Niech – kto mruczy na spektakl – zagra choć ułamek tej sceny, a zrozumie, co znaczy aktorstwo.

Wracaliśmy do domu i odmienialiśmy nazwiska: Jakub Kotyński, Dariusz Majchrzak, Łukasz Węgrzynowski i Robert Zawadzki. Łowiąc światło więziennej lampy – płonęli raz jak magowie, potem niby ćmy. Kapitalna scena dyrygowana przez strzęp człowieka, teleportowanego w czasie starego Gustawa (Lech Wołczyk).

Kreację Pawła Wolaka w roli Senatora zauważono nawet w kąśliwej Warszawie. Kabotyn i tchórz, tańczący dworskiego kontredansa, którego sny o potędze ogarnęły demony pychy i próżności. Za dnia cyniczny gracz polityczny. Jego riposty, polowanie na słowa i słówka obnażały instrumentalizm polityki, która hasłami dążenia do prawdy maskuje pyski policyjnych bestii.


13 września

Bałem się Łemka. Rzadko mówimy umiejętnie o kulturach obok nas. Rzadko mówimy prawdę o Polsce. A Łemko przypomina, że ludobójstwo i wysiedlenia także w Polsce są źle zabliźnioną raną. Że zbyt często stoimy naprzeciw siebie, lżąc się lub wielbiąc bezkrytycznie przeszłość.

A piękna jest ta opowieść o życiu-śnie starego Oresta (świetna, stoicko poprowadzona rola Zbigniewa Walerysia). O losie, w którym jako koszmary, ale i sny radosne wiruje kilkadziesiąt lat historii Łemkowszczyzny, Polski, Ukrainy i PRL-u i kilkadziesiąt lat prywatnej, dramatycznej, lecz niezbyt heroicznej odysei najpierw wsiowego gaduły, potem niepraktycznego starca, marzącego tylko o miejscu na ziemi, miłości i spokoju.

Orest nie jest herosem. Po prostu próbuje patrzeć ludziom prosto w oczy. Lecz interesuje się nim władza. Władza uwielbia pieniądze, pokorę i poniżenie. Orestowe szczęście to niewiele i – kolejno dla nacjonalistów ukraińskich, esesmanów, band UPA, wreszcie oprawców z KBW - niemożliwie wiele. Pragnienie zwykłości, normalności, świętego spokoju bywało w XX wieku, w stuleciu zwyrodniałych utopii polityczną arogancją – przypomina Urbański, który rzecz napisał.

Po raz drugi w teatrze zrugałem widza siedzącego za mną. Człowiek przyszedł i rzęził. A to, że język nie taki. To znów, że ksiądz niepotrzebny. „Panie, idź pan na spacer albo wypij pan litra za stare czasy” – wściekłem się. Za pierwszym razem pokłóciłem się z Pawłem Miśkiewiczem za żenującą inscenizację Castorffa podczas Eurodramy. Jednak teatr jest miejscem przyzwoitym.  


9-14 listopada

Jeżdżę do Legnicy od 1998 roku. Od kliku lat wiem, że Teatr im. Modrzejewskiej osiągnął poziom, w którym artystom już wybacza się błędy, bo nawet słabsza sztuka jest pretekstem namiętnych sporów, a rzecz udana – źródłem ekstazy.

Małgorzata Bulanda rzadko dramatyzuje. Małgorzata Bulanda jest kobietą niewielką, lecz kategoryczną. Uwielbiam jej ciuszki pokazywane na bankietach. Małgorzata nie rozumie, jak recenzent może zapomnieć o autorze scenografii. - Ciągle tylko reżyser i reżyser – mruczy gniewnie.

Małgorzata ma rację. Kostiumy i scenografia w Teatrze im. Modrzejewskiej wspierają aktorów. Często – jak w Szawle - są niemal ich skórą. Często – jak w Portowej opowieści – umożliwiają bliskie spotkania trzeciego stopnia z magią sceny.

Od dziesięciu lat dramaty dla Modrzejewskiej piszą Wojcieszek, Kowalewski, Urbański, Kamza. Ich niebanalne opowieści intrygują. Mówią o Polsce na przełomie XX i XXI wieku. Ale nie o Polsce artystów i recenzentów, lecz o mieszkańcach okolic legnickiego rynku, Piekar czy Zakaczawia.

Pisanie na zamówienie gwiazd ma w teatrze wielką tradycję. Na zamówienie pisał i Molier, i Szekspir. A zatem co dobrego w pisaniu dla sceny, na której gwiazdami jest cały zespół? Ballada o Zakaczawiu Macieja Kowalewskiego, Jacka Głomba i Krzysztofa Kopki otworzyła teatr na miasto, wznieciła legendę zespołu niepokornego i zmusiła widzów do przypomnienia sobie, że teatr tak jest fenomenem miejsca, jak publiczności.

Skandalizująca, bo aktualna politycznie Obywatel M. Historyja, pierwszy w historii współczesnego teatru polskiego moralitet na temat spektaklu władzy i biografii władcy, pytał o nas samych, otaczających przecież nie pomniki, lecz ludzi żywych. Kadzących władzy i budzących władców z politycznego snu. Made in Poland Przemysława Wojcieszka to tragifarsa porzuconego przez polski kapitalizm  pokolenia. Dramat beznadziei i nadziei mieszkańców blokowiska.

Każdy z tekstów to dokument przemian języka, wyobraźni i wrażliwości. Boleśnie niemetaforyczny, gorzki i groteskowy jak Szpital Polonia Pawła Kamzy, w którym trudno znaleźć choćby jednego sprawiedliwego. Błyskotliwy, surowy w analizie życia w konspirze jak Szaweł Roberta Urbańskiego.

Mój przyjaciel Jacek Głomb stał się najważniejszym artystą współczesnego teatru na Dolnym Śląsku. Każda wyprawa do legnickiego Teatru im. Modrzejewskiej gruntownie nasyca wyobraźnię, prowokuje przez kilka godzin intensywnego myślenia i – bodaj najważniejsze – budzi podziw dla zespołowej sztuki aktorskiej. Sztuka wspólnoty i sztuka dających się w naszym życiu zidentyfikować emocji. To chyba najkrótsza definicja tego teatru.

Szaweł, Portowa opowieść, Made in Poland, Dziady, Łemko – to przedstawienia niezapomniane. Moje własne życie – bywa – układam pod repertuar sceny im. Modrzejewskiej. Wspominam pięć ostatnich. I podtrzymuję zdanie: Teatr im. Modrzejewskiej to ważna scena narodowa pierwszego pokolenia, które debiutowało w teatrach wolnej Polski. Naszej Polski.

Leszek Pułka, „Zapamiętane z miasta. Na marginesach recenzji”



Prof. dr hab. Leszek Pułka
(Uniwersytet Wrocławski). Jego specjalność to: teoria kultury, media i komunikowanie masowe, społeczno-kulturowe oddziaływanie mediów, historia mediów, publicystyka kulturalna w mediach, reklama i jej historia. Publicysta współpracujący z wieloma mediami. Recenzent „Gazety Wyborczej”, „Foyer”, „Dziennika”