Drukuj

Monodram „Msza za miasto Arras” zagrany w środowy wieczór 19 października na legnickiej scenie teatralnej w ramach cyklu "Modrzejewska - dom otwarty" zgromadził nadkomplet publiczności, także na „jaskółce”, dostawionych krzesłach i poduszkach na proscenium. Zakończyły go brawa na stojąco i rozmowa z wybitnym aktorem, którą poprowadził Jacek Głomb.


Już miesiąc wcześniej wszystkie bilety na stała widownię teatralną były wyprzedane. Nie było to oczywiste. Spektakl Janusza Gajosa i warszawskiego Teatru Narodowego był bowiem w grudniu ub. roku bezpośrednio transmitowany z telewizyjnego studia na Woronicza przez TVP Kultura. Legnicka publiczność postawiła jednak na bezpośredni kontakt z artystą, którego tylko nieliczni pamiętają z występu na kabaretonie Satyrykonu w 1986 roku.

„Msza za miasto Arras” w formie monodramu to spektakl skrajnie ascetyczny. Pozbawiony kostiumu i rekwizytów. Aktor, tekst, krzesło i czarny horyzont. Nic więcej. Prócz brzmiącej nad wyraz współcześnie i aktualnie opowieści, której źródłem jest proza Andrzeja Szczypiorskiego i opis tragicznych zdarzeń, których świadkiem było słynące z tkanin i gobelinów średniowieczne francuskie miasto rządzone przez populistę i demagoga, który „dzieląc władzę z głupcami, zachował ją dla siebie”. To opowieść o dobrych ludziach, którzy z głupoty, tchórzostwa i konformizmu gotowi są rozpalić stosy, gubiąc innych i siebie. Gorzka opowieść o manipulacji, groźnym terrorze milczącej większości, nietolerancji i fanatyzmie (więcej można przeczytać TUTAJ!)

Skąd jednak wybór tekstu i surowej teatralnej formy dla spektaklu, który premierę miał w maju ub. roku? – Doszedłem do wniosku, że ta opowieść dzieje się teraz, na naszych oczach! Dlatego odrzuciłem kostium, bo brzmiałaby w nim śmiesznie i fałszywie. Najważniejsza jest bowiem myśl zawarta w tekście, którą chciałem przekazać. Przyznaję, że trochę się bałem jak tak ascetyczna forma zostanie przyjęta. Czy publiczność to wytrzyma… – zwierzał się aktor na pospektaklowym spotkaniu z publicznością. – To pierwszy i jedyny monodram, jaki gram. Najtrudniejsze z aktorskich zadań. Stojąc na scenie sauté (z francuskiego, tyle co bez panierki – przyp. @KT), nie mam na co, ani nie mogę na nikogo liczyć, że pomoże, wesprze.

Czy teatr przetrwa czasy „dobrej zmiany”, której obecnie doświadcza także kultura? – Trzeba być dobrej myśli. To co robimy, to twarda sztuka. Nie da się łatwo wdeptać w ziemię. Sztuka to rzecz intymna. Jeśli ktoś wchodzi w nią brutalnie, to błądzi i nie da rady. Obserwuję zabiegi, które zagrażają mi osobiście. Ktoś chce mi mówić, jak mam żyć! Coś się we mnie buntuje, gdy mówią mi przy tym, że to dla mojego dobra. Nie podoba mi się to i boję się tego. Ciarki chodzą mi po plecach, bo to idzie w strasznym kierunku. Jak przetrwać? Wojciech Młynarski już dawno opracował receptę. Róbmy swoje. Tak trzeba – mówił na legnickiej Scenie Gadzickiego Janusz Gajos.

Już kilka miesięcy wcześniej jego krytyczne wobec rządzących wypowiedzi, które zawarł w wywiadzie dla byłej szefowej radiowej Trójki Magdy Jethon, w którym mówiąc o polityce zauważył m.in.: „Nie mogę zgodzić się na tak nieudolnie i prymitywnie robiony teatr. Przecież jego twórcy muszą sobie zdawać sprawę, że są ludzie, którzy się na tym znają” sprawiły, że na aktora wylała się fala medialnego hejtu.

Zareagował na to rektor Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. Leona Schillera w Łodzi profesor Mariusz Grzegorzek podczas niedawnej (7 października) uroczystości przyznania Januszowi Gajosowi pierwszego w historii tej uczelni aktorskiego doktoratu honoris causa. - Polska tłamszona jest spiskowymi teoriami i snem o potędze. Kiedy Janusz Gajos zabrał głos w sprawach publicznych, chciano przekreślić jego dorobek. Wyrzucić, jak opakowanie po jogurcie – zauważył profesor Mariusz Grzegorzek w laudacji na cześć wybitnego aktora.

„Msza za miasto Arras”, którą obejrzeliśmy na legnickiej scenie, brzmiała w październikowy wieczór jak ostrzeżenie.

Grzegorz Żurawiński