Legnicki „Raj wariatów” zawieszony jest między piekłem, a niebem. Może być nigdzie, albo wszędzie. W bliżej niesprecyzowanym czasie, albo tu i teraz. Wszędzie, gdzie toczą się wrzaskliwe spory o prawdę i fałsz lub o wygodne usypiające mity. O cel i sens życia w krainie leniwych pasibrzuchów, uzurpatorów i manipulantów, w której trwa nieustająca walka postu z karnawałem. Szatan jest tu przewodnikiem, bo świat boski wyszedł z formy.


Pomysł, by na legnickie deski przenieść praktycznie zapomniane i niewystawiane (a przy tym szalone jak autor) „Klucze do Królestwa Niebieskiego” Augusta Strindberga, był ryzykowny i wymagał odwagi. Jest artystycznym wariactwem samym w sobie, tak jak odleciana jest treść i konstrukcja tej baśni dla dorosłych: komedii, satyry, groteski i moralitetu w jednym. Poprzeczka zawieszona przez autora i adaptatora tekstu została zawieszona jednak wyjątkowo wysoko. Sztuka jest tak wypełniona kulturowymi archetypami, że pełnię przyjemności z jej oglądania da wyłącznie tym, którzy w europejskiej kulturze zanurzeni są po uszy lub jeszcze bardziej. Dla reszty legnicki „Raj wariatów” pozostanie barwną i śmieszno-gorzką opowieścią z elementami satyry społecznej, politycznej i obyczajowej. Co samo w sobie także jest atrakcyjne, warte obejrzenia i przeżycia.

Zgodnie z baśniową narracją najważniejsza jest wędrówka. W tym przypadku pośmiertna, w którą wyrusza Kowal (Katarzyna Dworak), za życia dotknięty tragedią straty trojga potomstwa. W podróż zabierze go Doktor Wszechwiedzący (Paweł Palcat), czyli Szatan wystylizowany w legnickim przedstawieniu na innego współczesnego czorta, jakim dla polskich konserwatystów u władzy jest egzorcyzmowany właśnie reżyser i krakowski dyrektor teatralny Jan Klata. „Świat wyszedł z formy i mnie przyszło przywracać go do normy”- słowami Hamleta diabelski pomiot uzasadni swoją obecność i rolę w tej opowieści. Trzecim towarzyszem wędrówki po zaświatach stanie się zestarzały okrutnie, sklerotyczny i safandułowaty Święty Piotr (Paweł Wolak), co to zagubił (o ile kiedykolwiek miał, bo nie ma co tego pewności) klucze do bramy raju.

Zwariowany początek błyskawicznie przeradza się w odlotowe szaleństwo, gdy cała trójka wędrowców trafi na srebrne wesele pary kochanków wszech czasów: Romea (Bogdan Grzeszczak) i Julii (Anita Poddębniak), których - wyprane z miłości - mieszczańskie życie bankierów upływa na pomnażaniu majątku. Wśród gości przyjęcia wydanego z tej okazji znajdziemy i innych szekspirowskich bohaterów: Hamleta (Albert Pyśk), jego narzeczoną Ofelię (Magda Drab), Lady Makbet (Małgorzata Urbańska), Otella (Bartosz Bulanda), Desdemonę (Magda Skiba) i Kapitana Cassio (Robert Gulaczyk). Nie trzeba już dodawać, że każde z nich okaże się przeciwieństwem literackiego pierwowzoru.

Wodzirejem tej balangi w zaświatach będzie wyprany z idealizmu bezdomny, za to wyjątkowo trzeźwo spoglądający na rzeczywistość, menel Don Kichot (Rafał Cieluch), jak zwykle w towarzystwie Sancho Pansy (Anita Poddębniak). Poznamy także trędowatą i wystylizowaną na Amy Winehouse Dulcyneę (Gabriela Fabian) oraz palącego zioło Rosynanta (Mateusz Krzyk) z dredami zamiast grzywy, wypisz wymaluj Boba Marleya. „Przechytrz swój los i umrzyj młodo” – usłyszymy. Ten wyjątkowy koń, który nie tylko mówi, ale i śpiewa, doda także: „Jeden ma sławę dzięki bujdzie, drugi wie, że mu wszystko ujdzie”.

Wariactwo? Owszem. Świat ukształtowany przez literaturą, a odbity w krzywym zwierciadle staje się parodią i karykaturą. Pojawia się jednak drażniące pytanie, który z nich jest prawdą, a który tylko kulturowo przyswojonym poprawnościowym mitem i kreacją. Nic dziwnego, że Romeo uważa Don Kichota za szaleńca, gdy ten wali z grubej rury i dokonuje prezentacji, a przy tym wykładni nieortodoksyjnej, bo alternatywnej prawdy o uczestnikach srebrnego wesela.

Wszystko, co powyżej, to ledwie akt pierwszy tej historii. Potem jest już jazda bez trzymanki, zgodnie z zasadą, że im dalej w las, tym więcej drzew. Za diabelskim podszeptem Kowal trafi do idealnej Krainy Szczęśliwości zamieszkałej przez gnuśnych i leniwych pasibrzuchów rodem z obrazu Pietera Brueghela, co dobitnie podkreśla scenografia i kostiumy Ewy Gdowiok. Demagogia i manipulacje Calineczka (Bartosz Bulanda) oraz Kopciuszka (Magda Skiba) sprawią, że „naród się budzi”. Dochodzi zatem do rewolucji, bo „pompa jest nieczynna i pogwałcono święte prawa naszej nowej konstytucji”. Przewrót się udaje. Problemem pozostanie, bo kto ma być królem i królową? Chętni będą wszyscy. „Przestaje się ludzi rozumieć, jak się między ludźmi żyje” – zauważy Kowal, który już dawno zapomniał o celu swojej wędrówki. Za podszeptem diabelskiego tria (Paweł Palcat, Magda Biegańska i Małgorzata Urbańska), niczym jeździec Apokalipsy, dokona masakry buntowników „Nie warto łzy wylewać dla tej krainy leniuchów” – zauważy. By dodać po chwili „Broń nas Panie przed karłami, które rządzą światem”.

Potem będzie nie mniej obrazoburczo i skandalicznie, gdy Święty Piotr zaprzeczy swojej sprawczej roli w stworzeniu Kościoła podczas spotkania z Papieżem (Robert Gulaczyk), ku wyraźnemu sprzeciwowi obrońców jedynie słusznej doktryny. W tym przypadku Chóru Pomników (biskupów, czyli książąt Kościoła). To zresztą jedna z kilku świetnie zainscenizowanych scen zbiorowych przedstawienia w choreografii Heleny Ganjalyan. Wszelkie współczesne odniesienia do „tu i teraz” staną się od tej chwili tyleż nieprzypadkowe, co nieuniknione. To siła i słabość legnickiego spektaklu w jednym. Jedni dopiero w tym momencie dostrzegą zawartą w nim demaskację manipulacji historią, krytykę władzy, Kościoła, ale też biernych i leniwych społeczeństw. Inni potraktują te sekwencje adaptacji jako nadmiernie nasycone doraźną publicystyką. Mnie ten nadmiar raził. Choć umiarkowanie.

Ale co z Kowalem? - zapyta ktoś zasadnie. Jak zobaczy, sam sobie odpowie. Tak czy inaczej. Jeśli wrocławska „Śmierć i dziewczyna” była wyjątkowo głośnym skandalem ostatnich dni, to zawdzięcza to bardziej udanej akcji pornopromocyjnej, niż zawartości przedstawienia. Treść i obrazoburcze przesłanie społeczno-kulturowe, ale także polityczne, „Raju wariatów” w adaptacji Wawrzyńca Kostrzewskiego, jest w tym porównaniu nie tyle prowokacją i skutecznie napompowanym balonem, ale prawdziwą petradą. Kłopot w tym, że pełnowymiarowa eksplozja tego ładunku zarezerwowana jest tylko dla wybranych. Takich np. którzy okrzyk „Królestwo za konia” skojarzą z artystyczną manipulacją, jakiej na postaci Ryszarda III (u Szekspira wcielonego zła, demonicznego, cynicznego i okrutnego księcia ) dokonał największy dramaturg wszech czasów. Twórca wybitny, ale na usługach propagandy Tudorów.

Na legnickiej scenie powstał rozbuchany inscenizacyjnie, szalony, ale niegłupi spektakl, których jednych rozśmieszy i zachwyci, innych zasmuci i oburzy. Będą i tacy, którzy zapytają - po co? Teatr jest także po to, by zadawać to pytanie. Inne, które współcześnie i ewidentnie prowokuje to przedstawienie, także.



Powiedzieli po premierze (Scena Gadzickiego,12 grudnia 2015)

Jacek Głomb, dyrektor Teatru Modrzejewskiej w Legnicy: - Od pewnego czasy staliśmy się teatrem na wykopaliskach. Gdy Wawrzyniec Kostrzewski powiedział mi, że chce zrealizować u nas komedię Strindberga to pomyślałem, że zwariował. Podejrzewałem nawet, że sam napisał tę sztukę. Tak zaskakujący był fakt, że tekst, który dostałem, powstał ponad 120 lat temu. Niezwykła i wyjątkowa jest jego umiejętność opowiedzenia o tym, co tu i teraz dziewiętnastowiecznym i zapomnianym tekstem.

Wawrzyniec Kostrzewski, reżyser spektaklu: - To przyjemne doświadczenie, że mogliśmy się spotkać na wspólnym poziomie artystycznym i ideowym. W pełnej konfliktów i porozumień pracy w ważnej sprawie, ze świetnym zespołem aktorskim, ale pełnym także aktorskich indywidualności, które ożywiły ten ponadstuletni tekst. Życzyłbym sobie jednak, by „Raj wariatów” stał się wyłącznie teatralną metaforą.

Grzegorz Żurawiński