Jest w „Stop the Tempo!”  Gianiny Cărbunariu podobna ekspresja wykrzyczenia świata, co w „Radiu Armageddon” Jakuba Żulczyka. To pokoleniowa konfesja prowadzona naprzemiennie od histerii ku niemal dotkliwemu brakowi tchu – czyli spazm. Legnicki spektakl zrealizowany w ramach Sceny Inicjatyw Aktorskich opisuje i recenzuje Leszek Pułka.


Aby tego spazmu zaznać, trzeba wspiąć się po stromych betonowych schodach. Mijamy szarość ulic, czerń reklamowych fotografii i znów szarość ścian. Na teatralnym strychu Jarosław Tumidajski zorganizował minimalistyczną czasoprzestrzeń. Skryty za kominem stół mikserski, głośniki, kilka ostrych świateł, trzy hookery, legowisko z europalet, stary fotel. Narysowany na ścianie gigantyczny szkielet szczura opatrzony inskrypcjami współczesnego konsumeryzmu – food, sex, money itp.

A zatem dość szarobura, raczej nijaka przestrzeń i pulsujący, ogłuszający rytm syntetyzatorów. Zegarmistrz rzekłby, iż w maleńkim pudełku Sceny na Strychu rozkołysał się precyzyjny, niewidzialny wychwyt (bo przecież nie wahadło), by zniewolić los bohaterów z mechaniczną, zimną precyzją. Wpuszcza ich w migotliwe krainy pożądań, by w ułamku sekundy zwalić w nicość. I tak na zmianę: łoskot technoświata i niemal totalna cisza. Błysk i półmrok. Ekstaza i śmierć. A przynajmniej doświadczanie śmierci.

Bohaterów spotykamy w Nibylandii popkultury. Są samotni. Jarzą się w blasku reflektorów i nikną w ciemności. Rozdeptana przez brak wzajemności Joanna Gonschorek w aseksualnej, wełnianej czapce i tunice. Uwodzicielska Magda Skiba w modnych czerniach, w seksownie krótkiej spódnicy. Nieco schizofreniczny Bartosz Bulanda z włosami w kucyk i w zajebistym dresiku. Porzucona 40-letnia lesbijka, nimfomanka-niezguła plus minus 30 oraz didżej bez talentu w wieku Chrystusowym. Frustraci i samotnicy. Nie z wyboru. To los za nich wybiera, jeśli uznać, iż kapitalizm, w którym przychodzi im wrastać w dorosłość, jest ich predestynacją.

Jak się zdaje, dwa światy są im i nam przeznaczone – samotność wśród najbliższych oraz korpoorgazm. Copywriterka traci miłość partnerki, chyba bez winy, wszak w turnieju zmysłowych zauroczeń nie zawsze wygrywają najwierniejsi. Porzuca także pracę w agencji reklamowej – w której zwiedziła wszystkie stanowiska – by, jak żywiołowo bluzga, wydobyć się z gówna reklamowych kłamstw. Nie ma zatem miłości ni pracy. Jedynym sensem tego prawie-życia stają się wieczory w klubie z muzyką taneczną, czasem przekonanie, że ma rację, której nikt nie słyszy. Klub Space, w którym bywa, zachwyca lub przynajmniej bawi. W tym kosmosie można jeszcze ulec lewitacji z powodu przypadkowego seksu, narkotyków, lustrzanej samotności innych.

Druga z bohaterek, nimfomanka z konieczności, marzy o prawdziwej miłości, zaznając przypadkowych ekstaz z ginekologiem. To jej strażnik galaktyki, ktoś-nikt, marzenie głupich dziewcząt o spełnionym życiu, o facecie, z którym można wygrać wyścig o dom, pozycję społeczną, samochód, wielocalowy telewizor. Jeśli odmówi, pozostaje tyranie na trzech etatach, by zaspokoić jamochłona pożądliwej rodziny, który dla hedonistycznego kasuje sens jej osobistego czasu teraz i na wieki. To rodzina sprawia, iż młoda staje się seksownym robotem wśród potwornych ssaków.

Wreszcie potwór trzeci. Zgaszony przez brak talentu didżej, bzykający wszystko co się rusza w okolicy, rwący panienki na głośne bity i neonowe dresy. Niezbyt oryginalny w interpretacjach zdarzeń, z budzącym pogardę uwikłaniem w ojcowską opiekę – energetyczny wampir, dorosły dzieciak, a może po prostu człowiek chory, więc nieudacznik nie do końca z wyboru. Dość łatwo przykleić mu etykietę. Świat cool to jego religia, choć ma marzenia, którym – wie o tym – nie sprosta. Więc i to postać niejednoznaczna. Sanczo Pansa i Don Kichot zarazem.

Wszyscy troje spotykają się w Space, by nie oszaleć, nie wyć z samotności, bo łakną miłości. W różnych retrospekcjach i marzeniach odmieniają swoje egzystencje. Nie brak im fantazji. Brak odwagi na zakochanie się. Buntując się przeciwko gonitwie za iluzorycznym szczęściem konsumentów, choć może tylko za możliwą do odegrania rolą, wpadają na szatański, lecz i szczeniacki pomysł. Oto w krainie pluginów chcą „wyłączać” tancerzy z nocnych klubów. Dosłownie: odłączać od zasilania, dewastując tablice elektryczne. Disco-szaleńcy, disco-maniacy, disco-kurwy – każde z nich ma swą osobistą motywację, by uciec od pogardliwej codzienności.

Zabawa jest przednia – niemal co wieczór gonitwa szczurów po ekstazę gaśnie w okamgnieniu. Więc triumf? Rewolta triumfuje! Niestety, wyścigu szczurów strzeże machina policji, państwa, która nie ma poczucia humoru, a misję pojmuje zgoła inaczej niż anarchizujący bohaterowie „Stop the Tempo!”. Rewolta prędko obraca się w pogoń za terrorystami – na końcu tego wyścigu znajdujemy bramkę z napisem „śmierć”.

Smutne? Oczywiste? Zapewne tak. Smutne, oczywiste, dobrze znane. Czasem mniej błyskotliwe, lecz okrutniejsze niż sztuka teatru – jak w październiku w klubie w Bukareszcie. Życie bywa bardziej przejmujące niż sztuka.

A jest w tym zwartym, krótkim, bo godzinnym spektaklu wiele dobrego teatru. Ów rytmiczny fun świateł i muzyki (za konsoletą Andrzej Janiga), świetnie skrojona zmiana tempa i nastrojów, przekonujące i sugestywne postacie, drapieżnie markowany seks, niebanalne puenty. Są wreszcie oskarżenia pod naszym adresem, nie tylko rzucone wprost, ot, choćby na tle kultowego „Jeszcze Polska nie zginęła” w koszmarnej, „futbolowej” interpretacji Edyty Górniak, jest bogata, soczysta, przejmująca polszczyzna, agresywnie atakująca uszy dość bolesnymi prawdami o świecie nie w porę – nietolerancji, pogardy, poniżenia, cywilizacyjnych wmówień.

Są chwile naprawdę dobrego aktorstwa. Urzekła mnie scena samochodowego wypadku, odegrana przez stojących na hookerach bohaterów, którzy zapamiętawszy się w grach seksualnych, tracą panowanie nad prawami fizyki. Upadek z hookerów naprawdę sprawia wrażenie pięknej katastrofy – transowej głupoty, która jednak oczyszcza. Jasne, nie są to ani urodzeni mordercy, ani postacie z „Trainspotting”. Ale też trudno być herosem w republice marzeń, której mieszkańcy nie jeżdżą jaguarem czy porsche, lecz składakiem ze szrotu.

(Leszek Pułka, „Spazm”, www.teatralny.pl, 27.11.2015)

 

  • Leszek Pułka, profesor Uniwersytetu Wrocławskiego, filolog, medioznawca, wykładowca w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej UWr. oraz w Akademii Sztuk Pięknych im. Eugeniusza Gepperta. Autor, współautor i redaktor książek z zakresu literaturoznawstwa i medioznawstwa. Był recenzentem teatralnym, m.in. „Gazety Wyborczej” i „Dziennika Gazety Prawnej”.