Drukuj

Katowicka premiera „Czarnego ogrodu” była okazją, by  - równie premierowo - obejrzeć budynek Teatru Śląskiego i poznać przynajmniej strzępy jego historii. Interesującej dla kogoś, kto w innej, bo zachodniej części Śląska, na co dzień obcuje z polskim teatrem wybudowanym przez Niemców. Tyle, że ponad pół wieku wcześniej, gdy Katowice były jeszcze wsią.


Zarówno teatr w Legnicy, jak i ten w Katowicach, dziś łączy praktycznie jedno. To adres, w którego nazwie jest Rynek, choć ten katowicki w niczym nie przypomina tego, który znamy z miast, których historia - sięgająca średniowiecza - liczy zdecydowanie więcej niż 150 lat.

Pierwsze, co rzuca się w oczy to odległe, ale jednak, podobieństwo do rzymskiego Panteonu. To wpływ architektonicznej mody imperialnego neoklasycyzmu, która obowiązywała na początku 20. stulecia, gdy teatr zbudowano. Wejście po schodach wiedzie do rodzaju przybudówki z fasadą osadzoną na pseudokolumnach zwieńczonych tympanonem. Nie ono jednak przyciąga wzrok, ale kopuła przykrywająca obiekt. Wejście na widownię pogłębia wrażenie, bo sklepienie jest na wysokości ponad 20 metrów. Wysokość obiektu to pierwsze, co rzuca się w oczy, zanim spojrzy się w czeluść wielkiej sceny.

Tyle architektura, bo nie ona jest tu najciekawsza. No, może jeszcze poza drobiazgiem, że w miejscu, gdzie dziś widnieje napis Teatr im. St. Wyspiańskiego w momencie otwarcia obiektu (1907) widniał napis: „Deutschem Wort, Deutcher Art” (niemieckim słowem, niemieckiej sztuce). Nic też dziwnego, że gdy uroczyście inaugurowano działalność teatru, to aktorzy składali w nim uroczyste przyrzeczenie, że z tej sceny nigdy nie padną polskie słowa. Tymczasem stało się to szybciej, niż ktokolwiek mógł przypuścić, bo już w 1922 roku. Wojna światowa, ale przede wszystkim trzy powstania śląskie, sprawiły, że Katowice przyłączono do odrodzonej Polski (wbrew wynikom plebiscytu z wiosny 1921 roku, podczas którego większość mieszkańców opowiedziała się za przynależnością do Niemiec).

Tak zaczęła się historia Teatru Polskiego w Katowicach, który w 1936 roku nazwano Teatrem im. Stanisława Wyspiańskiego (po zakończeniu II wojny światowej, od września 1945 roku do dziś, to już Teatr Śląski im. Stanisława Wyspiańskiego). O tym, że jest to teatr polski i śląski w jednym publiczność przekonała się jednak dopiero w ostatnich latach, gdy na scenie zaczęły pojawiać się sztuki, w których mówi się gwarą. Choć – trzeba przyznać - zaczęło się to poza sceną Teatru Śląskiego w prywatnym katowickim Teatrze Korez, w którym Robert Talarczyk wraz z Mirosławem Neinertem w 2004 roku opowiedzieli po śląsku złagodzoną wersję „Cholonka” Janoscha.

Spektakl był przyjmowany entuzjastycznie nie tylko na Śląsku, gdzie był identyfikowany jako element kulturowej tożsamości rdzennych mieszkańców regionu, ale również poza jego granicami. W pewnym sensie katowicki spektakl stał się wizytówką Śląska: „Zależało nam, by to była opowieść o Śląsku po śląsku. Jestem Ślązakiem, posługuję się gwarą w zwykłych sytuacjach. Losy mieszkańców familoków starałem się opowiedzieć ich językiem” - mówił Talarczyk w rozmowie dla Dziennika Zachodniego.

Teatr Śląski próbował odpowiedzieć na to wyzwanie. Jednak „Polterabend” (2008)  Stanisława Mutza w reżyserii Tadeusza Bradeckiego, mimo że zapotrzebowanie na spektakle podejmujące śląską tematykę - w tradycyjnym, nostalgiczno-sentymentalnym ujęciu - było duże, był klapą wrogo przyjętą przez krytykę i publiczność, które uznały sztukę za gorszą wersję „Cholonka”.  Spektaklowi zarzucono sztuczność i nadmierne eksploatowanie stereotypów. Dopiero w 2013 roku „Piąta strona świata” Kazimierza Kutza w reżyserii Roberta Talarczyka przyniosła sukces tej scenie, choć sztuka nadal odwoływała się do pamięci i doświadczeń mieszkańców regionu w narracji utrzymanej w nostalgiczno-mitycznym tonie. Trafiła jednak w swój czas i w gwałtowny wzrost liczby mieszkańców regionu określających swoją narodowość jako "śląska" lub "śląsko-polska" (już ponad osiemset tysięcy), a także w czas manifestowania ich politycznej samoidentyfikacji w Ruchu Autonomii Śląska.

„Zainteresowanie współczesnego teatru lokalnością, a więc historią, kulturową i etniczną tożsamością miejsca, w którym funkcjonuje, a także aspektami społecznymi i politycznymi wplatanymi w tkankę lokalnych narracji, przypada w Polsce na ostatnie dziesięciolecie. Nie inaczej wygląda to również w teatrach na Górnym Śląsku, chociaż w porównaniu z ośrodkami, które z lokalności uczyniły strategię swojego funkcjonowania (m.in. teatry w Legnicy i w Wałbrzychu), i na tej bazie budowały kontakt z miejscowym widzem, potrzeba przepracowywania przeszłości własnego regionu i kulturowej tożsamości jego mieszkańców na Górnym Śląsku pojawiła się dość późno i początkowo efemerycznie” – pisała kilka miesięcy temu Aneta Głowacka z Uniwersytetu Śląskiego.

„Czarny ogród” według Małgorzaty Szejnert w reżyserii Jacka Głomba z zewnętrznej perspektywy wpisuje się w ten proces. Tytułów eksploatujących śląskość szybko przybywa. Paradoksem jest to, że dokonują one historycznej i nazewniczej rewizji, z którą trudno jest się pogodzić mieszkańcowi Legnicy, który czuje się wywłaszczany z kilkusetletniego śląskiego dziedzictwa swojej małej ojczyzny, w której – za sprawą skutków II wojny światowej - już tylko kamienie mówią po niemiecku. A przecież jeszcze sto lat temu to Breslau było stolicą Schlesien. Całości Śląska, bez dodatkowych przymiotników dzielących go na części. Niestety, ten pruski fragment dziedzictwa ma konsekwencje. W efekcie Śląsk Wrocław to zbyt mało, historyczny relikt niemal, gdy za GKS-em stoi kilka powstań, ślónsko godka, resentymenty i polityka, która z Katowic uczyniła stolicę śląskiego województwa. Co więcej, za sprawą mniejszości niemieckiej i prezydenta Kwaśniewskiego bez Opolszczyzny, która jest ludowym matecznikiem śląskiej mowy tego polsko-niemiecko-czeskiego pogranicza.

Grzegorz Żurawiński