Drukuj

„Dziewczyny od Głomba chcą brać życie intensywnie, jak w tańcu, obłapce, ale na koniec tylko bezradnie łapią śmierć w puste garście. Mijają epoki, wojny, jedni wyjeżdżają z Bośni, inni zostają, rodzą się kolejne generacje, a nieistnienia i absurdu jakby więcej”. W trzydziestej odsłonie swojego Kołonotatnika Łukasz Drewniak dzieli się wrażeniami ze spektaklu Katarzyny Knychalskiej „Moja Bośnia” wyreżyserowanym w Bolesławcu przez Jacka Głomba.


W spektaklu Jacka Głomba zatytułowanym „Moja Bośnia”, opowiadającym o polskich osadnikach z Galicji, którzy u schyłku XIX wieku wyjechali do Jugosławii, przetrwali dwie wojny i wrócili z bałkańskiego kotła w okolice dolnośląskiego Bolesławca, jakoś tak mimochodem okazuje się, że najważniejsze są dziewczyny. Alina Czyżewska, Marta Karmowska, Magda Drab, Helena Ganjalyan grają po kilka ról. Zmieniają imiona, stają się na przemian staruszkami i podlotkami. Próbują ocalić życie swoich mężczyzn, mężów i ojców. Nie ma w nich pragnienia ofiary, jest, jak zawsze w kobiecych postaciach z teatru Głomba, rozsądek i wola przetrwania. Pełne politowania spojrzenie na szaleństwa świata.

Roksana Czyżewskiej wybacza dziwactwa swemu ślubnemu i próbuje rozwikłać tajemnice ojca, oskarżonego o udział w ruchu ustaszowskim, uciekającego przed zemstą wszystkich zwaśnionych stron i dotkniętego ostracyzmem rodaków. Przebrana w partyzancki szynel Zośka Karmowskiej wie więcej niż mówi, ucieka spojrzeniem, by nie zdemaskować kłamstw gospodarza ukrywającego dezertera. Dziewczyny od Głomba chcą brać życie intensywnie, jak w tańcu, obłapce, ale na koniec tylko bezradnie łapią śmierć w puste garście. Mijają epoki, wojny, jedni wyjeżdżają z Bośni, inni zostają, rodzą się kolejne generacje, a nieistnienia i absurdu jakby więcej. Nie zagłuszy go ani żart, ani surrealna wyprawa męża Roksany Remusia po pijaku na rowerze do Sarajewa przez trzy komunistyczne granice.

W przejmującej sekwencji wieńczącej spektakl, gdzieś na dachu wieżowca w oblężonym Sarajewie grupa chłopaków i dziewczyna, córka polskich imigrantów (Magda Drab), łapią sygnał zagranicznej telewizji, żeby obejrzeć mecz z mistrzostw świata w piłce nożnej w 1994 roku. Pomagają starej kobiecie (Helena Ganjalyan), której syn a ich kolega jest snajperem i z okolicznych wzgórz strzela teraz do ludzi na sarajewskich ulicach. Skończy się transmisja, chłopaki pójdą na mecz grany na miejskim stadionie, który ostrzelają czetnicy. Osierocona dziewczyna z dachu jest u Głomba taką Ifigenią á rebours, której udało się nie zostać ofiarą. Stara kobieta – jej wiek Ganjalyan zaznacza tylko zgiętą sylwetką ciała i chustką przysłaniająca twarz – mogłaby być grecką Klitajmestrą. Cokolwiek by nie powiedziała, nie uczyniła, jakich modłów dopełniła, stosy ofiarne będą płonąć.

Schemat fabularno-mitologiczny, w który wpisuje się legnicko-bolesławski spektakl, równie dobrze mógłby powtórzyć się teraz w Doniecku i Ługańsku.

Całość zapisków Łukasza Drewniaka jest TUTAJ!


(Łukasz Drewniak, „Kołonotatnik 30: W garści”, www.teatralny.pl, 19.11.2014)