Raporty i sprawozdania są z definicji tak nudne, że piszę je rzadko i tylko z przymusu. Wyłącznie wtedy, gdy nie ma innego wyjścia. Robię to z obrzydzeniem i świadomością, że nikt tej biurokratycznej jazdy obowiązkowej nie czyta.  Na szczęście poniższe nie jest raportem, a jedynie zbiorem luźnych zapisków i refleksji uczestnika benefisowych wydarzeń. Zapisem wybiórczym i bardzo subiektywnym.


Najważniejsza była selekcja i twarde trzymanie się planu. Mierzenie zamiarów podług sił.  Reguła była prosta. Codziennie jedno wydarzenie i tylko oficjalne bankiety w umiarkowanym tempie, żadnych nocnych nasiadówek.  Wybór nie był trudny: piątkowa premiera „Mojej Bośni” w Bolesławcu, sobotnie towarzyszenie wręczeniu Gloria Artis i spotkanie z gośćmi benefisu w ramach promocji Nietak!T-u połączone z wręczeniem „Bomby 20.sezonów”, a na koniec niedzielny spektakl „Marsz Polonia”. Sprawę ułatwiał fakt, że „Kokolobolo…” widziałem w październiku ub. roku podczas festiwalu legnickich Lokersów, a „Wesołe kumoszki…” na premierze w Gorzowie Wlkp. Telewizyjne wersje benefisowych spektakli oglądałem wielokrotnie, mam je zresztą na płytach dvd. Mogłem sobie odpuścić.

Bolesławiecką premierę duetu Knychalska-Głomb poprzedziłem zastanawiającą wpadką. Wortal e-teatr poprosił o napisanie jeszcze jednej zapowiedzi. Na cito. Pośpiech okazał się złym doradcą, bo nie czytałem tego, co napisałem i posłałem. – Czy doszło do zmiany tytułu? To słodkie pytanie teatralnej koleżanki wbiło mnie w ziemię. Przeczytałem, zobaczyłem. Mejlowo poprosiłem o błyskawiczne poprawki (skutecznie). Bo w tym, co posłałem stało jak byk: „Mała Bośnia”. I to konsekwentnie, bo aż dwukrotnie! Zatem nie była to zwykła literówka. Skąd błąd? Fonetyczna zbieżność? Być może... Ale coś mi podpowiada, że winna wszystkiemu była Mała Moskwa.

W bolesławieckim Teatrze Starym ostatni raz byłem trzy lata wcześniej podczas „Lata w teatrze” i kończącego się remontu tego obiektu. Na widowni zasiadłem po raz pierwszy. Obok siedzieli teatralni krytycy Leszek Pułka i Łukasz Drewniak, będą zatem najpewniej jakieś popremierowe recenzje. Publiczność bardzo, ale to bardzo, specyficzna. W połowie goście miejscowego starostwa, w drugiej dzielna ekipa gości benefisanta i reżysera „Mojej Bośni” Jacka Głomba - pół setki teatralnych znajomych dowiezionych autobusem z Legnicy.  No i ambasador RP w Bośni i Hercegowinie Andrzej Krawczyk. Wśród widocznych nieobecnych prezydent Bolesławca i jego ludzie. Skąd mi to znane? Z Legnicy, gdzie teatr jest Głomba, a miasto prezydenta. Nad Bobrem konflikt i podział przebiega na linii starostwo-ratusz. Jedni zatem przyjść musieli, drudzy nie mogli. Komentarz zbyteczny. Przypadkiem (?) w Legnicy, dokładnie w tym samym czasie, trzy prapremierowe pokazy „Fotografa” Waldemara Krzystka. Byłem bez szans. Aktorki Kasia Dworak i Helena Ganjalian (obie grają epizody w filmie Krzystka) także ich nie miały.

Debiut dramaturgiczny Katarzyny Knychalskiej całkiem udany. Mógłbym się czepiać, że trochę to zbyt wesołe, jak na dramaty i tragedie w tle (może jeszcze to zrobię…), ale w balladowych opowieściach tak bywa. Liryzm, tęsknota za tym, co przemija, tępią ostrość. Tak czy inaczej. Kanoniczne dla reżysera półtorej godziny przedstawienia (rzecz jasna bez przerwy) zleciało szybko. Tyłek nie bolał, a to wyjątkowo obiektywny miernik. Ofelia z wcześniejszego o 13 lat legnickiego „Hamleta, księcia Danii”, czyli Alina Czyżewska, wyraźnie aktorsko dojrzała. Jej główna rola narratorki i centralnej postaci opowieści warta uznania i pochwały. Najlepsza. Sposób w jaki w jednej chwili scenicznie się postarza (i naprzemiennie odmładza) o pół wieku, doprawdy imponujący. Najbardziej zabawny Grzegorz Wojdon (to żadna niespodzianka) niezawodny w te klocki. Scenografia Małgorzaty Bulandy super. Klimatyczna, zawieszona ponad czasem, do tego da się przenieść bez trudu na każdą scenę (to ważne w perspektywie podróży do okolicznych wsi). Od grających na scenie muzyków tria Lautari oczekiwałem więcej. Czyżby zakodowany we mnie ślad po szalonych filmach Kusturicy? Kto wie.

Publiczności spektakl się spodobał. Wstała z foteli podczas braw. Potem były przemówienia. Najważniejsze w wykonaniu marszałka województwa Cezarego Przybylskiego. Obiecał teatrowi ekstra dotację. 180 tysięcy złotych to jednak coś. Bankiet popremierowy już w pozateatralnym plenerze i pod namiotami, z bałkańskimi akcentami, tańcami i akompaniamentem teatralnych muzyków. Pieczone prosiaki, pita i nadziewane papryki pyszne. Rakija też była. Ponoć miała nawet 50 procent. Jak na ten typ trunku woltaż umiarkowany. Niestety, całość tuż przed północą przerwała burza. Grzmiało, błyskało i lało. W biegu do autobusu zgubiłem zeszyt z premierowymi notatkami. Wróciłem, ale nie znalazłem. Zresztą, zapiski robiłem żelowym długopisem. Wątpliwe, by ocalały. Wesoły autobus około pierwszej w nocy dotarł do Legnicy, a ja do domu.

Sobotę zacząłem na Nowym Świecie. Tuż po spektaklu „Kokolobolo…” przedstawiciel ministra kultury (a nawet dwóch - byłego i aktualnej ministry) wręczył Jackowi Głombowi medal Gloria Artis. Klapa, rąsia, kwiatek? Prawie, bo odznaczany nie miał marynarki i klapy. Zenon Butkiewicz musiał przypiąć medal do koszuli. Wszystko w mało akademijnej scenerii miejsca z nad wyraz widoczną przeszłością porzuconego remontu. „Ruiniarz” Jacek Głomb najwyraźniej i to wyreżyserował, choć głos mu się ze wzruszenia łamał i łzy miał w oczach. Jeśli to zagrał, to mistrzostwo…

Godzinę później goście benefisu spotkali się na Scenie Gadzickiego. Formalnie miało być promocją kwartalnika Nietak!T niemal w całości poświęconego jubilatowi z 20.letnim stażem dyrektorskim. Było inaczej. Dominowały życzliwe dla benefisanta anegdoty i wspomnienia. Nawoływania Jacka Głomba, by oszczędnie gospodarować komplementami i wbić jakąś szpilę, nie zyskały zrozumienia i odzewu. Zrobiło się monotonnie. Okazało się jednak, że w przeszłości wiele pomysłów rodziło się przy piwie. O tym, że piwo jednoczy ludzi, wiem od dawna. Szkoda, że najwyraźniej nie dotyczy to już benefisanta, któremu przybyło lat i kilogramów. Wręczenie „Bomby 20. sezonów”, którego dokonała prezeska Stowarzyszenia Przyjaciół Teatru Modrzejewskiej, jak zwykle diablo stremowana Krystyna Zajko-Minkiewicz, zakończyło to spotkanie. Były też inne podarunki i listowna laudacja prezesa ZASP Olgierda Łukaszewicza, którą – rzecz jasna po aktorsku – zinterpretował Paweł Wolak.

Podobnie jak dzień wcześniej ratuszowi zrobili nam konkurencję. Tym razem były to imieniny ulicy i operetkowa scena ustawiona tuż przy teatrze. Najbardziej spodobał mi się wielki hit sprzed 20 lat, czyli „It’s time to say goodbye”, który usłyszałem w przerwie na papierosa. To było jedyne przesłanie, które włodarze miasta mieli dla jubilata i jego gości? Wiem, że to był przypadek. Jednak nieobecność ludzi legnickiego ratusza na benefisie Jacka Głomba przypadkiem nie była. Skromny sobotni bankiecik (też na scenie) był bardziej poczęstunkiem dla wygłodniałych i zmęczonych gości jubileuszu. Po kilku kieliszkach musującego wina opuściłem towarzystwo, które zdradzało wyraźną ochotę na mocniejsze akcenty, dla podsumowania drugiego dnia benefisu. Miałem jednak inne plany na ten wieczór.

Niedzielny popołudniowy spektakl „Marsz Polonia” (ponownie na Nowym Świecie) był rozczarowaniem. Liczyłem zdecydowanie na więcej. Miałem ku temu podstawy. Trio Pilch, Urbański i Głomb dało przecież  (i to dwukrotnie, w Zielonej Górze i w Legnicy) kapitalne „Zabijanie Gomułki”. No, ale tam był fantastyczny Pan Trąba (Zbigniew Waleryś), który dominował w teatralnej adaptacji powieści. Był zatem dobry pomysł i świetne wykonanie. W łódzkim przedstawieniu Teatru Powszechnego czegoś jednak zabrakło. Szansa była, bo w diaboliczną postać Beniamina Bezetznego, inteligentnego cynika i ekscentryka, swawolnika nad swawolnikami, rozpustnika nad rozpustnikami (oczywiste nawiązanie do postaci Jerzego Urbana) wcielił się Grzegorz Wojdon, a to aktorska pierwsza liga. Zabrakło jednak konsekwencji i determinacji, by dać mu więcej do zagrania i do scenicznych popisów. Szkoda.

Benefisowi goście mieli jednak bonusa w perspektywie, czyli wieczorne spotkanie z gorzowskimi „Wesołymi kumoszkami z Windsoru”. Nie byłem, ale widziałem kilka miesięcy temu. Mam powody, by sądzić, że widownia obejrzała tego nietypowego Szekspira z – podobną do wcześniejszej mojej – radością i satysfakcją. Chociaż to sztuka bez trupów i walki o władzę, za to w kapitalnym przekładzie Stanisława Barańczaka, który dorzucił autorowi sporo słownych gierek, które ubarwiły tę komedię intryg i omyłek. Właściwie to nieomal prefarsę z dobrym rodowodem. Do tego z dwoma kapitalnymi i przezabawnymi duetami (damskim i męskim) gorzowskich aktorów, wśród których jest - onegdaj legnicki - Cezary Żołyński.

Trzy weekendowe dni  jubileuszu za nami. Kogo zauważyłem wśród gości? Byli szefowie teatrów: Jan Tomaszewicz (Gorzów Wlkp.), Jerzy Makselon (Zabrze), Ewa Pilawska (Łódź), Jarosław Fret (Wrocław), ks. Waldemar Sondka (Łódź), Wojciech Majcherek (szef Teatru TVP). Reżyserzy: Piotr Cieplak, Lech Raczak, Mieczysław Abramowicz, Przemysław Wojcieszek. Scenografowie: Bohdan Cieślak, Piotr Tetlak, Andrzej Witkowski. Muzycy:  Jacek Hałas (plus dwóch) i Bartosz Straburzyński. Krytycy: Leszek Pułka i Łukasz Drewniak.  Aktorzy: Jakub Kotyński, Robert Zawadzki, Grzegorz Wojdon, Mirosława Olbińska, Alina Czyżewska, Zbigniew Waleryś, Marzena Kipiel-Sztuka (wyliczam tych, którzy grali w Legnicy, ale są spoza etatowej drużyny Modrzejewskiej). Kogoś pominąłem? Możliwe. Swoich nie wymieniam, bo trudno uznać ich za gości.

Kto mi zaimponował? Grzegorz Wojdon, Hubert Kułacz oraz nasi najmłodsi, czyli Magda Drab i Albert Pyśk. Wszyscy grali w piątek i sobotę w „Małej Bośni” (oj, znowu wtopa...), a do tego w benefisowych spektaklach w Legnicy. Podziwiam.  Na własne oczy widziałem, jak nie czekając na brawa publiczności, Magda Drab, Albert Pyśk i Hubert Kułacz błyskawicznie ewakuowali się po sobotnim „Kokolobolo…” ze  Sceny na Nowym Świecie, by zdążyć na drugi premierowy spektakl do Bolesławca. Mieli na to ledwie półtorej godziny.

Dzień po zakończeniu benefisu moje urodziny. Od wielu moich teatralnych lat tak już jest, że trafiają zwykle na legnickie wydarzenia sceniczne, inauguracje sezonu lub festiwale. Nauczyłem się z tym żyć.

Grzegorz Żurawiński