W minioną sobotę byłem w teatrze w Legnicy, gdzie Jacek Głomb świętował 20-lecie pracy artystycznej i został odznaczony przez specjalnego wysłannika Pani Minister, dyrektora Zenona Butkiewicza, srebrnym medalem Gloria Artis. Jacek oczywiście nie wystąpił w garniturze, tylko był ubrany w koszulę z podwiniętymi rękawami. Nie było się po co przebierać, skoro w takim stroju reżyseruje i szefuje teatrowi – pisze w swoim Kołonotatniku Łukasz Drewniak.  Poniżej fragment felietonu.


(…) Medal został więc przypięty do gustownego brązu z kieszonką, a ja, gratulując Jackowi, przypomniałem sobie pewną scenę ze "Zbójców" Michała Zadary. Oto stary von Moor Bonaszewskiego siedzi za biurkiem w swoim gabinecie. Wchodzi fałszywy towarzysz broni jego syna Karola i informuje ojca o śmierci syna. W etiudzie utrzymanej w nieco parodystycznej konwencji Moorowi seniorowi wypada z ręki fiolka z nitrogliceryną i toczy się pod okno z żaluzją. Aktor niezgrabnie osuwa się na kolana i dramatycznie szuka leków, a jak już znajduje zagubioną tabletkę, gwałtowne kondolencje drugiego syna, Franza, wytrącają mu ją ponownie z rąk. Dziwnymi tropami chodzą ludzkie skojarzenia. Wyobraziłem sobie, że ta fiolka jest pełna medali. Jedynych, jakie sobie możemy na pewnym etapie życia przypiąć, połknąć, zagryźć zębami, sprawdzając, czy kruszec, z którego je wykonano, jest prawdziwy. Ale po kolei…

Bankiet jubileuszowy w Legnicy dobiega końca. Jest koło godziny 21. Jemy. Szyneczka w galarecie, sałatka ziemniaczana z bułeczką. Trzeba wziąć wieczorną porcję leków. Biorę szampana, żeby popić. I wyciągam z kieszeni podręczny arsenał: tabletka czerwona na pamięć, podłużna ampułka z czymś brązowym na uspokojenie, malutka biała kropeczka na serce, biała z krzyżykiem, co by się spektakle podobały. A ta niebieska noszona w kieszonce koło butonierki jest tylko na wszelki wypadek, gdyby na przykład okazało się, że Emma Stone jednak chce i jest w pobliżu. Tabletki. No dużo ich.

– Jeśli łyknie pan wszystkie, jest pewna szansa, że to pana nie zabije, ale jeśli nie weźmie pan choć jednej, może pan zwyczajnie niespodziewanie umrzeć – powiedziała mi Pytia w kitlu. No to biorę. Więc jest bankiet (powtarzam, ta niebieska czeka tylko na Emmę Stone), wkładam wyselekcjonowaną dawkę do ust, już popijać zamierzam, gdy nagle ryms – jedna z tabletek wypada mi z palców i toczy się gdzieś pod stół z darami Bożymi. Jezus Maria, która? Zapasowej nie mam. Wziąć muszę. Pod stołem ciemno, tylko samotne makaroniki. Zapalam komórkę i wypięty pupą na salę, w półzgięciu szukam tego, co spadło. Nic za cholerę nie widać. – Coś się stało? – tłum dyrektorów scen polskich rzuca mi się na pomoc. – Nic, to nie zawał, nie martwcie się, szukam, pięć złotych mi upadło. Wszyscy, a zwłaszcza ci od zbilansowanych budżetów teatralnych, kiwają ze zrozumieniem głową. Już jestem na czworakach. Spod stołu widzę nogi w brązowych butach, należą do dyrektora Majcherka, opowiada ze swadą Głombowi o planach teatru telewizji. Super, ale gdzie moja tabletka?
(…).

Całość, której bohaterami są zupełnie inne postaci polskiego teatru, przeczytasz TUTAJ!

(Łukasz Drewniak, „Kołonotatnik 21: Zazdrość, tabletki i ordery”, Teatralny.pl, 17.09.2014)