Za dzisiejszy stan polskiego teatru nie odpowiada żaden układ, żaden spisek, żadna szara sieć nie oplotła krytyków. Przemiany teatralne, których jesteśmy świadkami, wiążą się po prostu ze zmianami generacyjnymi. My, recenzenci, musimy się z tym pogodzić i ze wszystkich sił próbować zrozumieć, o co tym "nowym" chodzi - Łukasz Drewniak zabiera głos w dyskusji Dziennika na temat polskiej krytyki teatralnej. - Teraz żeby zrozumieć, co dzieje się w polskim teatrze, trzeba regularnie bywać w Wałbrzychu, Legnicy, Szczecinie, Wrocławiu, Poznaniu, Gdańsku, Łodzi, Bydgoszczy, Toruniu. Znaleźć czas na Supraśl i Zieloną Górę.

Ech, te sezony ogórkowe w polskiej prasie... Kiedyś wakacyjną porą zasypywano nas artykułami o UFO. Teraz dyżurnym tematem staje się ku mojemu przerażeniu niekończąca się dyskusja o stanie polskiej krytyki teatralnej. Rok temu na łamach "Tygodnika Powszechnego" miała miejsce podobna awantura, teraz na nowo roznieca ją "Dziennik". Znów ci sami ludzie dostają szansę na wygłoszenie tych samych "słusznych" poglądów. Efekt? Nikt nikogo nie przekona, parę osób obrazi się na siebie jeszcze bardziej, obraz degrengolady środowiska zostanie wzmocniony. Skoro jednak redakcja chce igrzysk, to igrzyska będą.

Opinie Tomasza Mościcldego na temat polskiego środowiska teatralnego są od lat bardzo wyraziste. Kryzys polskiego teatru to skutek podejrzanej działalności krytyki polskiej: to przez nią "zniknął teatr literacki, upada aktorskie rzemiosło". Króluje "lans" mód. Krytycy kierują się w swoich tekstach wyłącznie prywatą. Zamiast się spierać o sztukę, rzucają obelgi. Rządzi nimi wyłącznie "głupota, arogancja i stadne myślenie". Najwyższy czas, żeby to środowisko "odzyskać".

W zasadzie rozumiem przerażenie Mościckiego. Na jego oczach spełnia się najgorszy sen krytyka teatralnego: oto nadszedł teatr, którego nie rozumiem. Nie mam narzędzi i wrażliwości do jego analizy. Polski teatr jako całość staje się coraz trudniejszy do uchwycenia przez jednego człowieka. Kiedyś liczyły się tylko Warszawa i Kraków, w skali krajowej wszystkiego może z 10 scen, 12 reżyserów... Teraz żeby zrozumieć, co dzieje się w polskim teatrze, trzeba regularnie bywać w Wałbrzychu, Legnicy, Szczecinie, Wrocławiu, Poznaniu, Gdańsku, Łodzi, Bydgoszczy, Toruniu. Znaleźć czas na Supraśl i Zieloną Górę. Śledzić rozwój artystyczny circa 80 - 90 czynnych reżyserów młodego i średniego pokolenia realizujących minimum po 3-4 spektakle na sezon.

A jest jeszcze off. Każdy, kto zrezygnuje z nadążania za tą teatralną karuzelą, będzie dysponował tylko wycinkowym obrazem. Zacznie tęsknić za teatrem z przeszłości, gdzie wszystko miał podane na tacy, zhierarchizowane, niespieszne. I to właśnie przydarza się obecnie Mościckiemu. Dlatego analizowałbym jego wystąpienie bardziej w kategoriach psychologicznych niż ideowych. Wszyscy się starzejemy i nie nadążamy, panie Tomaszu, ale to jeszcze nie powód, by bić w młodych artystów i krytyków. Zarzucać im niedouczenie i pęd do kariery. Młodzi autorzy piszą po prostu o tym, co jest ważne dla ich pokolenia, zgodne z ich systemem wartości.

Dlatego złości mnie to obraźliwe hasło "lanserzy" wybite w tytule tekstu Mościckiego. I lekka, zapewne nieuświadomiona ślepota "Dziennika" przechodzącego do porządku nad manipulacją autora. Bo jak można akceptować wyartykułowany przez współpracownika gazety zarzut lanserstwa, skoro "Dziennik", tak jak i inne redakcje, sam zachęca swoich autorów, mnie i innych krytyków do zapowiadania wydarzeń teatralnych, rozmów przedpremierowych z reżyserami? Przecież te formy dziennikarskie kryją się de facto pod deprecjonującym terminem Mościckiego!

Lanserstwo to nie tylko godne potępienia promowanie znajomych i kolegów, ustawiczne pisanie o pewnych twórcach w samych superlatywach, ale także po prostu przedstawianie ciekawego zjawiska, nowego trendu, szukanie prawidłowości w polskim teatrze. Podpowiedzi, w których krytyk stawia na szalę swój autorytet i mówi: tu może zdarzyć się coś ciekawego, zainteresujcie się tym artystą, teatrem, spektaklem. Nie ma nic złego we wskazywaniu palcem, co jest naprawdę warte uwagi, widzowi, który rzadko porusza się ze swobodą po całej teatralnej Polsce. Zwłaszcza jeśli potem w tej samej gazecie ukazuje się recenzja, która ocenia, co wyszło z tych prognoz i hierarchie zostają przywrócone. Powtarzam jeszcze raz: to, co Mościcki nazywa lanserstwem, jest naturalnym dla każdej dziedziny sztuki skautingiem. Wyłuskiwaniem talentów.

Oczywiście żaden krytyk nie załatwi młodemu artyście kariery, jeśli komplementy z tekstu nie mają pokrycia w rzeczywistości. Talent weryfikują zawsze kolejne spektakle, opinia zespołów, z którymi młody człowiek pracuje. Widz, który do teatru pójdzie lub nie. Krytyk mówi tylko: coś w Tobie jest, napiszę o tym, co przeczuwam, ale dalej radź sobie sam. Owszem zdarzają się pomyłki: bywa że reżyser młodziak lub aktor nowicjusz po 3 dobrych przedstawieniach nagle rozkłada bezradnie ręce i mówi: stop, zaparło mnie. I znika albo spada w dół w rankingach. To jest ryzyko nieodmiennie wpisane w skauting.

Martwi mnie charakterystyczne dla Mościckiego przeszacowanie wpływu krytyki na teatr. Żaden najbardziej nawet opiniotwórczy krytyk nie pchnie polskich scen w pożądanym przez siebie kierunku. Jak to?! - oburzy się zapewne Mościcki - A Roman Pawłowski i jego wieloletnie zabiegi promocyjne wobec młodej dramaturgii? Doceniam zasługi krytyka "Gazety Wyborczej" w pisaniu o nowych sztukach nowych autorów, ale jego działania miałyby mizerny skutek, gdyby nie zbiegły się z rzeczywistym zapotrzebowaniem repertuarowym polskich scen. Przecież gdyby teza Mościckiego była prawdziwa, Pawłowski ferujący swego czasu z pasją wyroki o "śmierci inscenizatora" zlikwidowałby jednym pstryczkiem wszystkich polskich reżyserów z Krystianem Lupą i Krzysztofem Warlikowskim na czele. Jak wiemy, nic takiego się nie stało.

Za dzisiejszy stan polskiego teatru nie odpowiada żaden układ, żaden spisek, żadna szara sieć nie oplotła krytyków. Przemiany teatralne, których jesteśmy świadkami, wiążą się po prostu ze zmianami generacyjnymi. My, recenzenci, musimy się z tym pogodzić i ze wszystkich sił próbować zrozumieć, o co tym "nowym" chodzi. Nie jesteśmy od wychowywania i napominania ani artystów, ani młodszych kolegów po piórze.

Mościcki gra larum, ale nie proponuje żadnego programu pozytywnego. Odkąd go znam, zawsze narzeka, atakuje, jątrzy. Pozycja krytyka krytyków jest stanowiskiem wygodnym i bezpiecznym. A ja się pytam, ilu uczniów-autorów wychował? Ile festiwali teatralnych zorganizował? Samym pisaniem o teatrze teatru się dziś nie zreformuje. Nie przypadkiem tylu czynnych krytyków przeszło dziś na drugą stronę barykady. Piotr Gruszczyński działa u Jarzyny w TR Warszawa, Grzegorz Niziołek po reformie Starego Teatru został współpracownikiem Krzysztofa Warlikowskiego w jego teatrze, Krzysztof Mieszkowski objął dyrektorskimi ramionami scenę Teatru Polskiego we Wrocławiu. Dlatego szczerze życzę Mościckiemu, by został kierownikiem literackim jakiejś sceny. Życie zweryfikuje jego tezy.

Naprawdę niepokoi mnie tylko jeden kontekst wystąpienia Mościckiego. Stawianie sprawy tak, jakby istniał tylko jeden sprawiedliwy w Sodomie i Gomorze. Nie wiem, czy Tomasz Mościcki jest uczciwy wedle kategorii, które sam ustanowił. Obserwuję jego rozwój jako autora od dekady i widzę, że i on miewa swoich faworytów, których nagradza i rozgrzesza z wpadek, często nawet wbrew zdrowemu rozsądkowi. Nie mam mu tego za złe, ale nie rozumiem skąd w takim razie ten protekcjonalizm wobec krytyków, którzy robią dokładnie to samo?

Pisząc w "Dzienniku" niby to o stanie polskiej krytyki, Mościcki załatwia prywatne porachunki z recenzentem "Gazety Wyborczej" i reżyserem Michałem Zadarą. Wytykając wielu autorom nieuczciwość, sam zapomina, że ma na koncie pisanie podczas festiwalu Kontakt negatywnych recenzji ze spektakli, które opuszczał po 10 minutach wraz z kolegami. Piętnując niedouczenie młodej krytyki, wstydliwie ukrywa, że ma na swoim autorskim koncie spektakularny tytuł z "Życia" - "Triumf braci (sic!) Klijanów". Nawet w swojej opublikowanej w poniedziałek filipice przeciwko krytyce sadzi błąd merytoryczny za błędem. Postponowany przez niego reżyser nazywa się Michał Borczuch, a nie Borcuch (sic!), a autorem terminu "krytyka towarzysząca" nie jest Piotr Gruszczyński. Wymyślił go jeszcze w latach siedemdziesiątych Tadeusz Nyczek. Jak widać, po uważnym przeczytaniu tekstu kolegi Mościckiego chciało by się rzec tylko jedno - lekarzu, lecz się sam.


Mam cichą nadzieję, że to już ostatnia taka dyskusja o stanie polskiej krytyki. Wolałbym, żeby zamiast niej w dziale kultury "Dziennika" dochodziło do autentycznego zderzenia różnych możliwych interpretacji tego czy innego spektaklu. Drodzy koledzy, jeśli rzeczywiście leży wam na sercu dobro polskiej krytyki, to po prostu stwórzcie miejsce w tzw. głównym grzbiecie, żeby ją uczciwie uprawiać. Sztuka jest ważniejsza od awantur i polityki.

(Łukasz Drewniak, "To kryzys krytyki, nie teatru", Dziennik, 4.07.2007)

************************************************************

Od redaktora serwisu:

Łukasz Drewniak polemizuje z publikacją „Krytycy bez zasad” Tomasza Mościckiego z sobotnio-niedzielnego wydania „Dziennika”. Poniżej najistotniejszy fragment tej publikacji, w której o teatrach w Legnicy, Wałbrzychu,… i całej tej zapoznanej „prowincji”, nie ma najmniejszej wzmianki (całość w dziale „Opinie” na teatralnym wortalu www.e-teatr.pl).

(…) Polska krytyka teatralna spaskudniała. Grzeszy ideologizowaniem kultury, zaprowadzaniem szkodliwej dla sztuki monokultury, powiązaniami z popieranymi przez siebie teatrami i artystami, stygmatyzowaniem ludzi niewygodnych, brakiem kompetencji, a czasem zwyczajnej ludzkiej przyzwoitości. W ciągu niemal ćwierćwiecza, które upłynęło mi na przyglądaniu się życiu teatralnemu dane mi było być świadkiem wynoszenia na różnych falach różnych artystycznych zjawisk i postaci. Tak właśnie niesiono Babickiego, zakopiańczyków z teatru im. Witkacego, ten sam mechanizm dekadę temu wyniósł wysoko Warlikowskiego i - zdecydowanie ponad miarę artystycznych dokonań - Grzegorza Jarzynę.

Te mody cichły, a na miejsce pokonanych pojawiały się następne gwiazdy. Dwa sezony temu zafundowano nam szaleństwo na punkcie Jana Klaty, sezon temu bohaterką była Kleczewska, dziś mamy mody na Borcucha i przede wszystkim Michała Zadarę. Współczuję tym wszystkim artystom. Nie zdają sobie sprawy, że są mięsem wkładanym do mielącej maszynki krytyki teatralnej. Wypluje ich po dwóch-trzech sezonach, bo dotychczasowi chwalcy zwyczajnie się nimi znudzą i poszukają sobie nowych podniet.

Polską krytyką teatralną nie kieruje bowiem od lat zasada bezstronnej oceny tego, co pokazuje się na scenach - lecz polityka kulturalna prowadzona przez część środowiska, które w ten sposób na siłę pragnie zapewnić sobie trwałe miejsce w historii polskiego teatru. Co zresztą niewątpliwie kilku się udało, choć nie chciałbym być w ich skórze za kilkadziesiąt lat, gdy rezultaty tego lansu dadzą o sobie znać w całej ponurej rozciągłości. Rozliczą ich kiedyś historycy kultury. Za kilkoma lanserami z poczytnych gazet i tygodników rączo bieży stado chwalców minorum gentium - owczy pęd jest bowiem bardzo wygodny bo zwalnia od uciążliwej odpowiedzialności za własny osąd.
 
Krytyka teatralna - a przynajmniej pewna jej część - zaczyna przypominać dużą agencję public relations (…).

Tomasz Mościcki (fragment tekstu „Krytycy bez zasad”)