Drukuj
Teatr nie jest i nie powinien być IPN-em, ale powinien czasem pytać, czy twór pt. Polska Ludowa był systemem złym, głupim, śmiesznym czy strasznym? Nie pasował do nas komunizm, narzucono go nam, czy go współtworzyliśmy? - pyta Łukasz Drewniak w Tygodniku Powszechnym obszernie objaśniając, czym jest „nurt legnicki” w opisie historii PRL.

Niby nie wiem, po co nam PRL w teatrze, a niby wiem. Raz wydaje mi się, że wraca myślenie o przeszłości rozumianej jako pretekst do rozmowy o teraźniejszości. Innym razem prawie wierzę, że chodzi o prawdziwą potrzebę artystycznej i intelektualnej oceny tego, co większość z nas przeżyła w tym kraju. Pytania, które stawia teatr historii, niekoniecznie są tymi samymi, które stawia się w historycznej dyskusji. Teatr zawsze odpowiada na nie w kontekście konkretnego bohatera i miejsca. Dlatego teatralne" wizje PRL nie tyle walczą ze sobą, co rozpadają się na szereg nurtów.

Tak zwany "nurt legnicki" narzuca na PRL pogodną, dobroduszną optykę. Nie jest sentymentalny ani szyderczy. Nie tyle rozgrzesza świństwa, co rozpuszcza je w roztworze codziennej przyzwoitości. Pod kołdrą systemu egzystowali przecież także ludzie godni, kolorowi, niebanalni. Jacek Głomb (dyrektor teatru w Legnicy) i jego naśladowcy dokonują jakby rekonstrukcji podziemnego nurtu życia w komunistycznej Polsce. Jego istotą jest przywoływanie mitów i opowieści lokalnych, jak w "Balladzie o Zakaczawiu" (2000), przekształcanie przeszłości w zabawną i tylko chwilami okrutną baśń. PRL ma w tych ujęciach smak świata retro. Ideologia nie zatruwa ludzi w stopniu, jaki sobie wyobrażamy na podstawie podręczników i politycznych interpretacji. Ludzie pamiętają, chcą pamiętać co innego. Zatem "legnicki" PRL to szukanie wartości pozytywnych, dzięki którym przetrwaliśmy jako społeczeństwo w jakiej takiej przyzwoitości.

Niektórych ocaliła identyfikacja ze wspólnotą lokalną. W "Zabijaniu Gomułki" (według Jerzego Pilcha) w Zielonej Górze (2007) Głomb sugeruje, że trzeba patrzeć na ten luterski świat jako na część większej całości. Nie o jedną Wisłę chodzi. W takich "tysiącach spokojnych miast" w PRL-u dorastały miliony spiskowców-fantastów i artystów popołudniowej gawędy. Brzydota i nieprawość rzeczywistości nie miała do nich dostępu, bo wspólnotowa siła lokalnej sitwy była mocniejsza niż system.
 
W "Operacji Dunaj" (2006) reżyser z pomocą autora dramatu Roberta Urbańskiego pokazuje, jak polscy żołnierze wraz z wojskami innych bratnich krajów najeżdżają Czechosłowację. Legniccy twórcy patrzą na tę haniebną interwencję z punktu widzenia załogi czołgu, która zagubiła się w czeskich lasach i jest narażona na antysocjalistyczną propagandę zrewoltowanych tubylców. Pryska mit czterech pancernych i wojny jako chłopięcej przygody. W pewnym momencie spektakl przechodzi w sen, polscy bandyci na czołgach śnią o wolnej republice porządnych ludzi, gdzie jest miejsce i dla rosyjskiej sanitariuszki, i dla polskiej k... Głomb nie rozlicza, nie grzmi, pokazuje tylko detal z przeszłości, punkt, w którym pośród zła mogło przez chwilę zaiskrzyć jakieś dobro.

Synteza a la grotesque

,Bal Pod Orłem'' Zbigniewa Brzozy z warszawskiego Teatru Studio (2003) był spektaklem bez słów, cyklem etiud ruchowych, zamykających w sobie 50 powojennych lat. Brzoza pokazywał, jak "lud wtargnął do śródmieścia". Spektakl zaczyna się znamienną sceną: gwałtu na polskiej dziewczynie dokonanego przez sowieckich żołnierzy. Ktoś zmusza jej męża, by grał na harmonii wesołe pieśni. Reżyser mówi: zaczęliśmy od hańby, nasze życie, dorastanie w PRL było nią skażone. Obok milionów ofiar wojennych, których nazwiska są wyświetlane w spektaklu, były także i inne, anonimowe, które cierpiały już po wyzwoleniu, których nikt nigdy nie ujął w statystyki.

Tytułowy bar "Pod Orłem", gdzie baluje polskie społeczeństwo w latach 50., 60., 70. i 80., to miejsce symboliczne, do którego każde pokolenie przynosi okruchy swoich dążeń, łajdactw lub miraży. Najlepiej udały się Brzozie sceny odwiedzin gości z Zachodu: pełni entuzjazmu sympatycy "Solidarności" przyjeżdżają gdzieś w 1985 r., a tu w Warszawie ani śladu zapału rewolucyjnego, tajne drukarnie nie pracują, ludzie siedzą ospali i bez wiary. Na ich tle goście z Francji traktujący wolnościowych działaczy jak relikwie rewolucji wydają się upiornie groteskowi.

Lech Raczak w "Placu Wolności" z Legnicy (2005) poszedł dalej w groteskowej syntezie. Zmienił XX w. w cyrk historii, doprawił bohaterom czerwone nosy klownów. Nic więc dziwnego, że wszystkie wojny i okupacje, śmierci i narodziny, głupoty i wzniosłości zlewają się w jedno, czas wiruje. Raczaka interesował absurd dziejów naszego narodu w ogóle, a nie tylko wypaczenia jednego systemu. PRL mógł być także przeżyty w pijanym widzie. Na dworcu w Koluszkach, na stacji w Tczewie, w pociągu bez maszynisty.

Najlepsza scena "Wagonu" Marka Nowakowskiego i Krzysztofa Zaleskiego z Teatru Współczesnego z Warszawy (2007) jest właśnie o tym. Jedziemy w salonce z Warszawy do Gdańska. Piją ze sobą oficerowie wojska, artyści, emigrantka z 1968 r. - teraz dziana Dzidzia, chamski kelner. Polska zapija nieudacznictwo, karierowiczowstwo, cwaniactwo i zgniłe kompromisy. W alkoholowym widzie dociera do prawdy, po to by ją zaraz zgubić.

Ech, jak godnie żyliśmy

W nurcie doświadczenia osobistego pomieściłbym i "Niskie łąki" Piotra Siemiona (2004), i "Teczki" Ósemek (2007), i opowieść o Bogdanie Włosiku Pawła Kamzy (2006). Siemion (we Wrocławskim Teatrze Współczesnym) dokumentuje losy generacji stanu wojennego i klimat zbuntowanego Wrocławia na początku lat 80. Młodych, kontestujących Polaków obserwujemy oczami Anglika, stażysty w Teatrze Współczesnym. Akcja przedstawienia obejmuje 20 lat, ok. 15 bohaterów, 3 epoki, dwa miasta, dwa kontynenty. Migają nam przed oczami czasy "Solidarności", ucieczek przed zomowcami, pierwszych miłości, imprez, na których wódka i patriotyczne uniesienia lały się strumieniami. A potem jest gorycz, już w wolnej kapitalistycznej Polsce, że tamten czas nie wróci.

"Kochałam Bogdana W." Pawła Kamzy w Teatrze Łaźnia opowiada bez patosu o ostatnich dniach życia młodego robotnika z Nowej Huty. Kamza pisze o swoim pokoleniu, nieśmiało pyta, czym Bogdan różnił się od rówieśników. Kim mogła być dziewczyna, która go kochała? Bez gęby pełnej narodowych frazesów przenosimy się do czasów stanu wojennego, gdzie zwykłą rzeczą było kochać się w robotnikach, chodzić na manifestacje, uczestniczyć we Mszy, nienawidzić ubeków. Ale jest w sztuce Kamzy także i druga strona, druga kaleka miłość, pracownika SB i sprzątaczki. Ich losy muszą się gdzieś przeciąć.

"Teczki" poznańskiego Teatru Ósmego Dnia można sprowadzić do hasła ku pokrzepieniu serc: Kupą nas nie wezmą! Lektura esbeckich akt utwierdza aktorów w przekonaniu, że ich teatr był jako forteca. Każda nieszablonowość życia ujawniała bezradność systemu wobec ludzi wewnętrznie wolnych. W spektaklu Ewy Wójciak PRL jest przedstawiony jako wielka machina angażowana do złamania małej grupki artystów. Czytając raporty sekcji III, człowiek czeka podświadomie, kiedy bezradni ubecy wydadzą rozkaz natarcia dywizji pancernej na Teatr Ósmego Dnia - bo inne metody zawodzą. Świat tajnych operacji kompromituje się na całej linii.

Oskarżam!

I wreszcie tak zwany "nurt oskarżenia". Wojciech Tomczyk potraktował opowieść o śledztwie w sprawie wampira z Sosnowca jako przykład metod, za pomocą których w PRL-u niszczono bezbronną jednostkę. Jego wyreżyserowany przez Marcina Sławińskiego „Wampir” (Teatr Nowy w Zabrzu, 2003) to właściwie błyskotliwe przypominanie oczywistości. Filarami systemu było kłamstwo, brutalna siła i wszechmocna propaganda. Nikt nie mógł wyjść z niego z czystymi rękami. Na koniec Tomczyk sugeruje, że polska mentalność pozostaje niezmienna, pezetpeerowscy aparatczycy, milicjanci, donosiciele i bezbronne ofiary zawsze mogą powrócić.

W "Norymberdze" idzie dalej w prezentacji "czarnego rdzenia" PRL. Za wszystkim stoją służby, byliśmy manipulowani, uwięzieni w ich pajęczynie i teraz jedyną reakcją jest ucieczka przed konsekwencjami ponurej prawdy. Nic dziwnego, że nieco wbrew intencjom autora telewizyjna wersja tej sztuki stała się ideologiczno-teatralnym sztandarem "projektu IV RP".

Jest jeszcze grupa teatralnych realizacji tematu PRL, skoncentrowana na czytaniu na nowo tekstów z epoki jako przewodników, prób zapisu stanu duszy społeczeństwa. W "Historii PRL według Mrożka" (Teatr Polski we Wrocławiu, 1998) Jerzy Jarocki szukał nie aluzji do ludowej ojczyzny, a faktów. Sprawdzał, w jaki sposób przetwarzały się one w Mrożkowy świat absurdalnych modeli. Chwilami kapitalnie łączył bohaterów z rzeczywistymi postawami lub postaciami tamtego czasu.

W "Rajskim ogródku" według Różewicza Paweł Miśkiewicz zaprosił studentów do zabawy w rekonstrukcję krakowskiej PWST (2001) lat 60. Był ważny nie tylko detal, jak nie zamykająca się wersalka i migocząca lampka nocna, ale i coraz bardziej obca nam mentalność Różewiczowskich postaci. Maciej Englert użył "Wniebowstąpienia" Konwickiego (Teatr Współczesny w Warszawie, 2002), tej metafizycznej, nocnej wędrówki trupa po Warszawie jako pretekstu do pokazania świata, którego już nie ma.

Tak naprawdę niepokoi mnie jedna tylko rzecz w naszych teatralnych rozliczeniach z PRL. Pokazywanie go jako rzeczywistości izolowanej, bez równoległego kontekstu sowieckiego i europejskiego. Bez geopolityki, zderzenia światów. A przecież do tych zderzeń nieuchronnie dochodziło. Także w naszych głowach. Bo jak pogodzić nasz rok 1968 i paryski maj? Z jednej strony eskalację terroru RAF-u, a z drugiej działalność KOR-u? "Żelazną Damę" pacyfikującą strajki angielskich górników i naszą tradycję Sierpnia 1980? Nie chodzi o to, żeby udowadniać, że byliśmy inni, że nasza historia toczyła się wedle odmiennych reguł i z jakich powodów, ale fascynujące byłoby ukazanie, co z tej dysharmonii może dziś wynikać.

Różne strategie pokazywania PRL są oczywiście także podyktowane różnicami pokoleniowymi. Rodzą napięcie między pamięcią zbiorową, pamięcią dokumentów i pamięcią indywidualną. Osobiste doświadczenie cechować będzie część teatralnych wizji. Oczywiście nikt nie powie, że PRL był dobry i piękny. Ale można skonstatować, że my w nim byliśmy piękni i ważni. Zresztą im autor i reżyser młodsi, tym łatwiej o nieporozumienia, o historyczny radykalizm. Stąd chyba zdumiewająca bezradność Demirskiego i Zadary w oddaniu atmosfery strajku w Stoczni w ich "Wałęsie", Teatr Wybrzeże (2005).

To dla tej generacji trzeba czasem w teatrze ustalać oczywistości. Pokazywać mechanizmy. Szukać wizualnej esencji systemu. Celowała w takich strategiach przez lata warszawska Akademia Ruchu. Dlatego w opisach ich spektakli szukałbym skrytej w metaforach prawdy o tamtym czasie.

(Łukasz Drewniak , „PRL revisited”, Tygodnik Powszechny, 1.06.2007)